Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/275

Ta strona została skorygowana.

Podobnie przebiegało „leczenie“ na koszt pracodawcy w przypadku 27-letniej robotnicy rolnej Zofii W. Zgłosiła się ona do mnie przed 3 laty. Stwierdziłem u niej początki gruźlicy.
O wysłaniu dziewczyny do sanatorium, jakbym to uczynił w przypadku, gdyby była członkinią Ubezpieczalni, mowy być nie mogło. Pozostało leczenie domowe. Zapisałem dziewczynie syrop kreozotowy i poleciłem dobrze się odżywiać. Już to samo polecenie dobrego odżywiania zakrawało właściwie na ironię. Dziewczyna za całodzienną ciężką pracę zarabiała bowiem, już łącznie z wartością otrzymywanych kartofli, zboża itd. coś niecałą złotówkę dziennie, za co utrzymywała jeszcze matkę. O tym, by pozostać w domu i nie chodzić do pracy — słyszeć nawet nie chciała, po pierwsze utraci wówczas całkowicie i te parę groszy, jakie dotychczas zarabiała, a poza tym narazi się dziedzicowi, który zwolni ją przy najbliższej sposobności z pracy. Wobec tego chodziła jeszcze rok do pracy, nawet z objawami kaszlu i krwioplucia.
Stan jej uległ pewnemu pogorszeniu, lecz przy energicznym leczeniu dałoby się jeszcze chorą uratować.
Ale pracodawca otrzymywał przecież co miesiąc rachunki lekarskie oraz rachunki aptekarskie wraz z receptami i zorientował się wkrótce, iż Zofia W. jest chora na płuca. To też gdy nastał 1 stycznia — dziewczynie wypowiedziano pracę, polecając od 1 kwietnia opuścić mieszkanie.
Chora dziewczyna była już zbyt wychudzona i osłabiona, by móc zgodzić się do pracy w inne miejsce, to też nie mając drogi wyjścia mimo wypowiedzenia, nie wyprowadziła się z mieszkania. Lecz tu zaczął działać aparat administracyjno-sądowy, ziemianin uzyskał eksmisję i oddał wyrok komornikowi, który też wyeksmitował rodzinę chorej na bruk, a chorą umieścił w jakiejś zimnej szopie, skąd musiała po kilku dniach uciec, by nie zginąć z głodu i zimna. Od tego czasu przeszło 6 miesięcy, dziewczyna pozbawiona leczenia, mieszkania i zarobku zakończyła życie w ciemnej izdebce, gdzie zarząd gminy ulokował chorą wraz z matką i rodzeństwem.
Podobnie zakończyła się historia kowala dominialnego, Franciszka Z. Zgłosił do mnie z początkowymi objawami gruźlicy. Jak zwykle bywa — nie było mowy o wysłaniu go do sanatorium, zresztą pracodawca jego sam znajdował się w trudnych warunkach materialnych i ograniczał się na każdym kroku. O zaprzestaniu pracy słyszeć chory nie chciał w obawie przed wypowiedzeniem pracy, czyli tzw. terminatką. Ale choroba rozwijała się szybko, pracodawca wnet spostrzegł się, że nie będzie mieć pociechy ze swego kowala i na 1 stycznia terminatka spoczywała już w kieszeni chorego. Jakoś udało mu się zgodzić do innego majątku ziemskiego, którego właściciel widocznie nie poznał się na przerażającej chudości nowozaangażowanego kowala. Od 1 kwietnia straciłem więc chorego z oczu, gdyż majątek leżał poza moim rejonem, później dowiedziałem się tylko, że chory pracował na nowym miejscu coś 6 tygodni, po czym położył się do łóżka i po kilku miesiącach zmarł.