Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/279

Ta strona została skorygowana.

nych, właścicieli „samodzielnych gospodarstw“ o wielkości poniżej 2 hektarów można zaobserwować, w jakiej sytuacji znajdują się oni w razie choroby. Cała kuracja przeciwgruźlicza sprowadza się u nich zwykle do dwóch wizyt u lekarza. Przy pierwszej szuka się porady lekarza z powodu osłabienia i kaszlu. Lekarz zapisuje jakieś lekarstwo na kaszel, z którego kupuje się choremu jedną i to najmniejsza butelkę. Gdy lekarstwo wyjdzie, a kaszel nie ustąpi, wówczas krytykuje się lekarza, że nie pomógł nic choremu — czeka się kilka miesięcy względnie lat, aż chory zasłabnie tak, iż nie może już o własnych siłach chodzić. Wówczas wiezie go się znowu do lekarza, zwykle do innego, bo ten pierwszy przecież nie pomógł. Ten drugi lekarz orzeka, że „teraz jest już za późno, że gdybyście zaraz przywieźli chorego do mnie, a nie do tamtego lekarza, to byłby chory już dawno zdrowy“.
Trzeci raz przyjeżdża lekarz do chorego po śmierci dla wypisania świadectwa zgonu, bo nasze władze administracyjne, które nigdy nie mają funduszy na leczenie żywych, jakoś zawsze znajdują pieniądze na opłacenie lekarzy, oglądaczy zwłok, powodując słuszne rozgoryczenie ludności, która nie bez racji klnie, że o żywych się nikt nie zatroszczy, a dopiero po śmierci na gwałt przysyła się do domu lekarza, który potrzebniejszym byłby raczej z początkiem choroby.
Maria K., 33-letnia żona właściciela 2 hektarowego gospodarstwa — przybywa do mnie latem 1934 r., stwierdzam nieznaczne ognisko w płucu lewym. W początkach 1936 r. przejeżdżam obok domu S., mąż prosi mnie o zbadanie żony, która od kilkunastu dni leży w łóżku. Stwierdzam gruźlicę płuc i gardła w końcowym stadium, chora umiera po kilku tygodniach.
Erwin B., 28-letni młodzieniec, brat, zmarł niedawno na gruźlicę, sam ciężko ale stanowczo nie beznadziejnie chory. Jeden z lekarzy wyraził się do matki chłopca, iż nie ma nadziei, by można chorego wyleczyć. Od tej chwili matka przestała się najzupełniej interesować chorym, uważając, iż jeśli pomóc mu nie można — to nie ma sensu wydawać pieniędzy na leczenie chorego. Również nie ma sensu dobrze go odżywiać, choć chory ma jeszcze doskonały apetyt i na pewno przy dobrym odżywianiu wróciłby jeszcze do sił.
Chory grał kiedyś w orkiestrze strażackiej, ma więc trąbę, którą za kilkanaście złotych sprzedaje i sam za te grosze kupuje sobie potrzebne lekarstwa, matka nie chce ani grosza dać na rzecz syna, na którego nieostrożny lekarz wydał, niesprawiedliwie zresztą, wyrok śmierci.
O ile chodzi o całokształt walki z gruźlicą, to wydaje się, iż najsłuszniejszą drogę wybrała Italia faszystowska, gdzie gruźlicę uznano za chorobę społeczną i walkę z nią toczy się przez intensywne leczenie wszystkich chorych na koszt funduszów państwowych. Z praktyki Ubezpieczalni Społecznych mogę stanowczo stwierdzić, że gdy leczy się gruźlicę od jej początku, walka ta nie jest ani trudna, ani też kosztowna i stanowczo korzystniejszym by było, by fundusze przeznaczone na różnych oglądaczy