nie zasadą: chorego trzeba dusić. Zwłaszcza tam, gdzie płuca chore lub zagrożone zamykać okna. Niech mu jeszcze trudniej będzie oddychać. Przecie w Chinach podobno zatykają choremu nos i usta watą, żeby przypadkiem dusza nie uciekła (Pearl Buck).
Więc dzisiaj nie powiedziałam nic. Wybrałam się w podróż. Od domu do domu. W jednym domu pożyczyłam obcęgi. Wyrwałam wszystkie gwoździe. Zepsułam ramy okien. Wybiłam dla pewności kilka szyb. Ludzie biedni. Przed zimą nowych okien nie sprawią. Na chleb nie mają. Będzie otwarte przez kilka miesięcy, w dzień i w nocy. Patrzono na mnie z podełba. Przeklęto mnie do dziesiątego pokolenia. Nie przepisałam żadnego lekarstwa. Dzieci wyzdrowiały.
Tysiące pobożnych pątników idą na odpust w Kalwarii w dniu 15 sierpnia.
A około 10 września rozpoczyna się co roku epidemia tyfusu. Bo okres wylęgania tyfusu wynosi właśnie trzy tygodnie.
Leżą w Kurowie dwie siostry w wieku 15 i 18 lat. Ubezpieczone. Dopiero były takie zdrowe, poszły nawet na odpust. Mieszkają na wysokiej górze, skąd trudno byłoby je zwieźć do szpitala. Żądają przyjazdu przynajmniej dwa razy w tygodniu. Stan ciężki, odmówić nie można.
Leżą trzy osoby w Stryszawie, jedna w Krzeszowie, dwie w Tarnawie. Każda wieś w innej stronie. Jeden wyjazd zabiera 5 godzin czasu. Drogi złe. Inne środki lokomocji jak furmanka nie istnieją. Nie ma mowy o wywiezieniu ciężko chorego do szpitala. Z samego transportu by umarł. Gdyby lekarz chciał do wszystkich obłożnie chorych jeździć tak często, jak potrzebują, wypadłoby 30-ci godzin wyjazdów na dobę. Więc przeważnie tych, co dalej mieszkają, Pan Bóg leczy. I prywatnych i ubezpieczonych. Dobrze, że byli na Kalwarii.
Przyprowadza mi ojciec 12-letnią dziewczynkę. Od tygodnia gorączkuje. Chodzi jeszcze, ale coraz bardziej ją zbiera. Pobieram jej krew do badania na tyfus i zalecam zgłosić się za 3 dni, kiedy nadejdzie wynik badania. Zalecam zachować w domu środki ostrożności, żeby się reszta rodziny nie zaraziła. Ale ojciec nie zgłosił się ponownie. Obraził się, że jego córkę śmiem posądzić o chorobę zaraźliwą. Zresztą za trzy tygodnie zachorował i umarł. Na tyfus. Był pracownikiem mleczarni.
Chorowali podobno i inni pracownicy tej samej mleczarni. Ale do Ubezpieczalni zgłaszali się niechętnie. Jeszcze by ich posądzono o zaraźliwą chorobę. Jeszcze by mleczarnię zamknięto. Więc mleko i masło rozchodziło się regularnie po Suchej i okolicy.