co też poleciłem. Około jedenastej wieczorem nagle odzywa się dzwonek. Co się okazuje? Zgłasza się ojciec dziecka z żądaniem, bym szedł do nich, aby dziecku wytrzeć w ustach zapisanym boraksem: „Na co ja kasę chorych płacę? Dziecko krzyczy nie pozwala sobie ust wycierać, więc ja nie potrzebuję się tym paprać, niech to robi lekarz!“ — oświadcza mi stanowczym tonem ojciec dziecka. Wobec takiego nastawienia — przyznałem ojcu dziecka rację (w myśl zasady, że klient zawsze ma rację), zgodziłem się dwa razy dziennie pędzlować chore miejsca rozczynem boraksu, ale u mnie w gabinecie, gdyż jako bym w ciemnym mieszkaniu dziecka nie miał dobrego oświetlenia i dlatego poleciłem dwa razy dziennie dziecko sobie przynosić. Wobec tego uznał energiczny ojciec dziecka, że wygodniej będzie już „paprać się“ z dzieckiem, niż je kawał drogi przynosić i po paru dniach dziecko było zdrowe.
W kilka miesięcy później zgłasza się do mnie pacjentka zamieszkała w odległej o 5 kilometrów wsi i stwierdzam u niej jaglicę. Wobec tego zaleciłem jej dwa razy tygodniowo zgłaszać się u mnie dla pędzlowania powiek. Po kilku dniach przychodzi mąż pacjentki z żądaniem, abym dojeżdżał dwa razy tygodniowo do pacjentki, gdyż „na to lekarz ma samochód, aby jeździł do chorych i łatwiej mu przyjechać do żony, niż żonie przychodzić do lekarza“. Dodam przy tym, że pacjentka ze swą jaglicą nie potrzebowała leżeć w łóżku, a w mieście i tak była kilka razy tygodniowo w kościele, na targu itp. Znów w myśl zasady — że klient ma zawsze rację — i tym razem przyznałem w zasadzie rację mężowi kobiety, ale oświadczyłem mu, że do pędzlowania powiek muszę mieć specjalne urządzenia i światło, gdyż bez tego mógłbym chorej oczy popalić, korzystniejszym więc będzie, aby jego żona jednak przychodziła do mnie, i do tego też później chora się stosowała.
W jednym przypadku nie mogłem powstrzymać się natomiast od zwrócenia uwagi, że „chore“ dziecko powinno być przyprowadzone do mego ambulatorium, odległego o 3 km od miejsca zamieszkania dziecka. Wezwano mnie pewnego razu do 5-cio letniego dziecka chorego na jakieś „krosty“. Ponieważ zdarzały się wówczas przypadki szkarlatyny, więc sądziłem, że „chore“ dziecko ma też może tę chorobę i pojechałem tam bezzwłocznie. Po przybyciu okazuje się, że dziecko w najlepsze lata po podwórzu, a te „krosty“ to pospolity liszajec na nodze — drobne i nieszkodliwe zadrapanie. Na zwróconą ojcu dziecka uwagę, iż to jednak chyba nie wypada wzywać lekarza do latającego po podwórzu dziecka — ten się oburzył, oświadczając tradycyjnie, iż na to kasę płacił, aby nie potrzebować latać z dzieckiem po ambulatoriach.
Przypadków, gdzie wzywano mnie, i to nieraz nocą, do bólów zęba, bólów głowy itd. mógłbym naliczyć mnóstwo. Koledze w okolicy zdarzyło się nawet, iż wezwano go w nocy do ciężko jakoby chorej staruszki. Po przybyciu „chora“ oświadczyła z najniewinniejszą w świecie miną: „Panie
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/310
Ta strona została przepisana.