dworze mróz, śnieg, zawieja. Trudno by psa wypędzić z domu. Stawia kołnierz.
Przed pawilonem wóz. Wojciechowa zamyka pośpiesznie drzwi od ulicy.
— Kogóż tam przywieźli?
— Kobietę z noworodkiem, panie doktorze. Znaleźli ją na śniegu, urodziła w rowie.
Winszuję, ale nie zazdroszczę. Ciarki przeszły po skórze. No, ale pani Krawczyńska dzielna położna. Zresztą nie mój to zakres, pracy i kłopotów. Idę do swego pokoju.
Na drugi dzień pytam, jak miewa się matka i dziecko, urodzone na zimnym łonie natury, w tak podłą pogodę.
Niemowlę dobrze. Matka ma dreszcze, gorączkuje.
Po paru dniach położnica umarła na zapalenie płuc. Dziecko nazwano Śnieżką. Śnieżka jest zupełną sierotą. Ojciec wiadomy ale nie dla prawa. Dziewczyna służyła na gospodarstwie u tego człowieka. Gdy ciąża stała się widoczna, to dziewczynę wyrzucił. Sługiwała później u innych ludzi. Kiedy zbliżało się rozwiązanie, wyrzucili i inni. Poszła do rodzinnej wioski. Może tu udzielą jej kąta do zlegnięcia i dadzą kawałek płótna dla dziecięcia. Obili kijami, odpędzili kamieniami, jak parszywą sukę.
Powlokła się nieszczęśnica w zawieję przed siebie, gdzie oczy poniosą, dopóki nie ugną się drżące z głodu kolana. Kiedy bóle straszne chwyciły i serce chciało gardłem wyskoczyć, zwaliła się w śnieg, stoczyła do rowu.
Na zamarzniętej grudzie, utytłana w śniegu, zlana potem i łzami wydała nowe życie. Przywitał je zimny wiatr kotłujący się po śniegu.
Zlitował się nad nimi przejeżdżający wóz z obcej wsi i przywiózł do szpitala.
Wyrobnica wiejska pozostawiona jest samej sobie. Tu nie obowiązuje ubezpieczenie na wypadek choroby i macierzyństwa. Wystarczy pomoc policji — dostarczą do szpitala leżącego na drodze. Gdyś chory, gdy nie możesz pracować — zdychaj w przydrożnym rowie.
Przynoszą chłopaka lat dwudziestu. Budowa atlety. Blady jak płótno, silnie skrwawiony, osłabiony, nawpół omdlały. Oczy bez blasku.
Stopa omotana w ociekające krwią szmaty. Cud, że nie skrwawił się śmiertelnie.
Wypadek.
Rentgenogram wykazuje zmiażdżenie śródstopia i palców.