piekieł. Wiesz kiedyś rozpoczął czekanie, lecz nie masz pojęcia kiedy je skończysz. Nawet gdy nieme i obojętne drzwi rozchylą się specjalnie dla ciebie, goni i prześladuje czekanie innych wołających w milczeniu, byś wychodził co prędzej. Istnieje jakaś humoreska przemawiająca prawdą życiową, w której bohater uwalnia się od udręki czekania za pomocą samobójstwa, ale nawet po śmierci musi czekać na sędziego śledczego.
Należę do wrogów czekania i staram się tak organizować swą pracę, by nie narażać nikogo na próbę cierpliwości.
Dziś, zresztą jak co dzień, ma zgłosić się pierwsza osoba do badania o godzinie ósmej. Zjawiam się w gabinecie dwadzieścia przed ósmą. Nastawiam aparaty i zmniejszając stopniowo siłę światła, przyzwyczajam wzrok do ciemności. Godzina ósma. Mija 5, 10, 15, 20 minut, a o pacjentce ani słychu ani dychu. Posyłam Olka, by dowiedział się, czemu pacjentka nie przyszła i aby uprzedził, że dziś nie będzie już badana. Trudno, nie mogę przecież przez jedną grajdołę wywracać kolejności badań rozłożonych na cały dzień, narażać na czekanie wszystkie następne osoby i wykolejać ich dzień sanatoryjny. Pracować na łapu capu nie lubię i nie chcę.
Po paru minutach wraca Olek i opowiada z oburzeniem, że pacjentka siedzi u siebie w pokoju, a zaproszenie do badania leży ostentacyjnie na stoliku przy jej łóżku. Skomunikowałem się z pielęgniarką.
Nazajutrz punkt ósma przychodzi pacjentka. Prześwietlenie orientacyjne nasuwa mi podejrzenie wypełnienia żołądka.
— Czy Pani jadła coś lub piła?
— Owszem, śniadanie.
— Ależ była Pani proszona i powiadamiana ustnie i na piśmie, że trzeba zjawić się naczczo.
— No tak, ale byłam głodna i nie przypuszczałam, że to ważne.
Widzę w półmroku jak Olek uśmiecha się jak z półgłówka. Podejrzewam kawał. Osoba zbyt inteligentna, a robi z siebie naiwną. W tonacji głosu wyczuwam fałsz.
Trzeciego dnia pacjentka specjalnie pilnowana zjawia się w towarzystwie pielęgniarki punktualnie i naczczo. Ledwie rozpocząłem badanie, osoba udaje zemdlenie. Nie mam już żadnej wątpliwości, że chodzi tu o chęć uchylenia się od badania. Wyrażam swoje współczucie dla tak ciężkiego stanu zdrowia, który uniemożliwia badanie. Spostrzegam w oczach pacjentki skrywany błysk zadowolenia i tryumfu.
Co u licha, myślę, histeria czy podstęp, chęć wystrychnięcia mnie na dudka?
Opowiadam całą przygodę koledze B., pod którego opieką leczniczą jest ta pani. Kolega B. słucha jak zwykle z całą powagą, lecz chwytam na jego twarzy subtelny półuśmiech mędrca cygańskiego i od czasu do czasu żywe mignięcie bystrych spostrzegawczych oczu. Zwierzam się,
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/450
Ta strona została przepisana.