Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiem o chorym, który jako pracownik rolny chciał skorzystać z wolnego wyboru lekarza po zniesieniu ubezpieczenia.
Zażywał potrójną dawkę digitalis. Bo trzech lekarzy u niego było.
Długo się nie męczył.


Kiedy mu dokładnie tłumaczyli — od razu zrozumiał.

Mam wyjazd do dziecka ubezpieczonego wgłąb Stryszawy.
Jedzie się najpierw gościńcem, potem zwykłą drogą, wreszcie coraz bardziej stromymi i kamienistymi ścieżkami. Odsłania się śliczny widok na góry. Przyjemnie byłoby tu przyjeżdżać na wycieczkę letnią lub zimową. Mniej miło jest tu pracować.
W izbie dusznej i ciemnej zamieszkałej przez ośm osób leży chłopak 13-letni — z gorączką 40°. Zapalenie szpiku kostnego nogi. Bez operacji się nie obejdzie. Słuchają rodzice pilnie, że trzeba dziecko natychmiast do szpitala wywieźć. Słuchają i kiwają głowami. I nie odzywają się nic. Zeszli się wszyscy sąsiedzi, warto mówić i tłumaczyć. Niech się czegoś dowiedzą o chorobach. Szerzmy oświatę na wsi.
Minęły trzy tygodnie. Przed dom zajeżdża furmanka, a na furmance blady szkielet dziecka. Noga czy nie noga? Z kości nie wiele pozostało, balon okostnej rozdęty ropą.
Dobrzy rodzice: nie chcieli zawieźć dziecka do szpitala. Jakże by on tam leżał? Opieki domowej potrzebuje. Przecie ta noga obiera. A doktór jest od tego, żeby obierzkę przeciął. Bez szpitala się obejdzie. Więc tłumaczę jeszcze raz na rozum, że noga obiera od kości, że tu większej operacji potrzeba. Że potrzeba częstych opatrunków przez kilka tygodni. Że choćby operację miał zrobioną, to by do opatrunków dojeżdżać nie miał siły ze Stryszawy. A rodzice nie mieliby na to czasu. I nie dostaliby na to koni. I próbowaliby, czy się bez jeżdżenia nie obejdzie. Sami by próbowali w domu leczyć.
Znowu słuchają w milczeniu. Znowu kiwają głowami. I wreszcie ojciec zdobywa się na odpowiedź: „Do szpitala dziecka nie dam, lepiej niech umrze w domu“. „Świnie jesteście nie ludzie“ powiadam — po mordzie was prać, a nie mówić z wami. Prędzej by wół zrozumiał i krowa, niż taki ojciec i matka“. „A no to jedziemy do szpitala — mówi chłop — widocznie trzeba“. Kiedy mu dokładnie wytłumaczyłam, od razu zrozumiał. Trzeba było tak wytłumaczyć o trzy tygodnie wcześniej. Człowiek się całe życie uczy.
Wczoraj byłam w Zembrzycach u chorego.
Pytano mnie od razu: może trzeba jechać do szpitala, może się nieda w domu wyleczyć. Pytanie częste w Zembrzycach — a w Stryszawie zawsze to samo; doktorzy zabijają zastrzykami. Do szpitali jedzie się, żeby umrzeć.