Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

padkach przy pracy, o wysyłaniu do szpitali. Nadto wykaz leków wydanych z apteczki podręcznej. Zasiłki chorobowe i pokarmowe. Mniej więcej tyle roboty biurowej, co lekarskiej. A lekarskiej jest 6 godzin dziennie.
Więc na papier patrzę, jak na osobistego wroga, chociaż to artykuł potrzebny. Inni lekarze, mężczyźni, mają żony, które ich wyręczają w pisaniu. Niestety jestem kobietą. Żony mieć nie mogę. Muszę pisać w nocy, lub zaangażować siłę pomocniczą. Ubezpieczalnia mi tego nie zabrania.
Zatem, jak powiadam, na papier patrzeć nie mogę. Dlatego rzadko zaglądam do notatek z praktyki prywatnej. Wreszcie raz zdobyłam się na to. Trzeba sprawdzić, ile kto winien i upomnieć się o dług. Okazuje się, że 2/3 prywatnych nie płaci w ogóle. Przeglądam notatki z ostatnich sześciu miesięcy. Każde nazwisko mi coś mówi: wszystkich pamiętam. Nowotwór. Gruźlica w końcowym stadium. Ciężka choroba serca. Przedziurawienie jelita w przebiegu tyfusu. Zapalenie otrzewnej prawdopodobnie po zapaleniu wyrostka robaczkowego. Obustronne zapalenie płuc. Wrzód żołądka z przedziurawieniem. Same ciężkie przypadki. Wszyscy już nie żyją. Prawie wszyscy wzywali w stanie beznadziejnym. Ci, którzy daliby się wyleczyć, ograniczyli się do jednej wizyty. Więcej nie przyszli.
Tak wygląda praktyka wiejska. Bo 90% pacjentów na prowincji to chłopi. Dlatego mam w praktyce prywatnej 50% śmiertelności.
Żyją ci, którzy przyszli po świadectwo lekarskie z powodu pobicia. Neurastenicy z urojoną chorobą. Kobiety, które zgłosiły się do przerwania ciąży. Prawie wszyscy zamożniejsi klienci, których stać na leczenie.
Muszę policzyć, kto umarł w ostatnim roku z ubezpieczonych. Pamiętam wszystkich. Około dwunastu osób. Dwa nowotwory. Trzech gruźlików. Jeden starzec z niedomogą krążenia. Kilkoro niemowląt. Przez ambulatorium przesunęło się około 3.000 ubezpieczonych.
0,4% śmiertelności.


Życie jest piękne.

Zachorowałam. Kamienie żółciowe się odezwały. Boli jak cholera. Leżę w szpitalu. Lekarze chodzą koło mnie zmartwieni. Coś im się nie podoba. Dlaczego ta śledziona taka spuchnięta. Może na dodatek tyfus?
Nie posiadam się z radości. Teraz ja jestem pacjentem, a oni o mnie się martwią. Jak dobrze. W nocy pada ulewny deszcz, o szyby tłucze wiatr i gwiżdże przeciągle. Zrywam się na odległy turkot furmanki i kładę się spowrotem. Tu mnie nikt z łóżka nie wyciągnie. Czytam powieści kryminalne, sentymentalne historyjki dla kucharek, podróże Vernego dla starszych dzieci. Odprężenie. „Maruduję“ na rachunek ubezpieczalni. Zapłaci mi pobyt w szpitalu i pensję.
Jak to dobrze, że istnieją choroby. Nie tylko dlatego, że lekarz z nich żyje. Dlatego, że może też zachorować.