kartę skierowania do felczera, dałem wyczerpujące wskazówki i wyszedłem. Załatwiłem jeszcze dwie pozostałe wizyty i, wracając do domu, myślałem o tym pacjencie. Ogarnęła mnie wówczas jakaś niewytłumaczona obawa, jakieś olbrzymie brzemię odpowiedzialności, czułem, że się pod nim uginam. Byłem wtedy lekarzem szpitalnym, niejednokrotnie brałem na swą odpowiedzialność przypadki cięższe. Z takim jednak uczuciem nie zetknąłem się jeszcze — a i później nie doznawałem takich uczuć — choć jako dyrektor szpitala w mieście powiatowym stawałem niejednokrotnie do zabiegu operacyjnego, mając dosłownie 5% szans na uratowanie życia chorego, a 95% na żale rodziny i złośliwe komentarze opinii. Pamiętam dobrze ten powrót do domu i moje myśli. Objawy zaufania do lekarza Kasy Chorych były dość rzadkie, ale tym bardziej cenne — zresztą ci ludzie tak jakoś prosto to okazali, że czułem się tym jeszcze bardziej związany i zobowiązany. A co będzie jak umrze? — myślałem. Wiele za tym przemawiało: burzliwy, ostry bardzo początek, słaby, zwyrodniały mięsień sercowy, tusza i wiek nienajlepszy. Co zrobię z nocami? w dzień będzie przychodził felczer, tak — a noce? Czy serce zniesie takie przerwy? Nie będzie przecież miał żadnej pomocy w razie zapaści? Takie i tym podobne myśli wypełniały mój umysł. Uświadomiłem sobie wówczas, jakie czynniki wywołały taką u mnie depresję: okazane mi zaufanie i rola lekarza Kasy Chorych — tego lekarza na cenzurowanym, krytykowanego i ośmieszanego, dla którego chory pacjent miał być zawsze „numerkiem“.
Wróciwszy do domu, zrezygnowałem z teatru, jak to rano projektowaliśmy z żoną, zabrałem strzykawkę i ampułkę afenilu Knolla i pojechałem z powrotem na Bema, do mojego chorego. Afenil był wtedy modnym środkiem, miał łagodzić przebieg zapalenia płuc, w razie zastosowania go w początkach choroby. Zrobiłem więc dożylny zastrzyk afenilu i wróciłem do domu trochę raźniejszy na duszy. Te 8 dni choroby były dla mnie 8-oma dniami grozy, myślałem o chorym rano, myślałem w czasie pracy na oddziale, jadąc do Kasy i wracając po wizytach do domu. Przebieg był bardzo ciężki, o serce bałem się z każdym dniem więcej. Ostatniego dnia zerwałem się wcześnie i przed szpitalem pojechałem do mojego chorego. Kryzys minął szczęśliwie — odetchnąłem.
Ciężko chorzy napewno nigdy przez żadnego lekarza nie byli traktowani, jak numerki, tych pacjentów żaden z nas nigdy nie zaniedbywał, nie lekceważył ich zdrowia. „Numerki“ to inna kategoria chorych — to chorzy, których „wszystko“ „strasznie boli“ i proszą o płyn na odciski, to chorzy, żądający lekarstwa dla dziecka, bo mu na ślizgawce marzną ręce, to interesantki co drugi dzień obsiadujące poczekalnię, to pacjentki żądające coraz to innego „smarowania“, to stali amatorzy kropli miętowych i oliwy.
∗
∗ ∗ |