ludzie, którzy idą do lekarza do ambulatorium, lub wzywają go do siebie, żeby stworzyć fikcję choroby, żeby mu opowiedzieć o jakiś wymyślonych dolegliwościach, ot tak po prostu, żeby się rozerwać, czy jakoś wypełnić czas. Oczywiście taką rozrywkę można było mieć tylko w warunkach Kasy Chorych przy leczeniu się za darmo. Nie przychodziło mi do głowy, że niechęć spowodu przymusowego ściągania składek może iść aż tak daleko, by dyktowała człowiekowi złośliwe narażanie instytucji na straty finansowe przez wyciąganie od niej drogich niejednokrotnie leków — tylko po to, żeby mieć tę satysfakcję, że się chytrze wycofało swoje składki i według własnej i nieprzymuszonej a jakże naiwnej woli ich równowartość zniszczyło przez wyrzucenie leków za płot lub do śmietnika.
Sprawa zaopatrywania się w recepty i handel lekami na Kercelaku były to już sprawy, świadczące o sprycie i umiejętności wyszukiwania sobie dodatkowych źródeł dochodu. W tych latach można było dostać na Kercelaku wszystko, co wchodziło w skład lekospisu Kasy Chorych i to bardzo tanio.
∗
∗ ∗ |
Władze Kasy Chorych toczyły z tym marnotrawstwem walkę. Otrzymywaliśmy różne okólniki mniej lub więcej „udane“. Nic dziwnego, że pewna schematyzacja życia wielkich efektów nie przynosiła. W każdym razie niejednokrotnie odnosiliśmy wrażenie, że za głównych winowajców tego marnotrawstwa władze Kasy Chorych uważały nas, lekarzy. Padaliśmy też często ofiarami tego poglądu i to najczęściej niezasłużenie. Pamiętam dwa przypadki, które mój kielich goryczy wypełniły po brzegi. W dzielnicy na ul. Wolskiej był taki zwyczaj, że ogłoszenia dla lekarzy wywieszano w pokoju sekretarza dzielnicy. W tym pokoju, zresztą nie bardzo przestronnym, urzędowali poza tym wszyscy lekarze rejonowi i ich zastępcy. Koło godziny drugiej był tam tłok i gwar trudny do opisania. Każdy z nas miał zwykle do załatwienia kilku interesantów, czy to podpisywał karty zasiłkowe, czy też powtarzał jakieś recepty. Trudno było zdobyć stolik, trudno zapisać sobie adresy wizyt. Oczywiście, że trudno było w tych warunkach zwracać uwagę na ogłoszenia i zarządzenia, wywieszane na ścianie pokoju w miejscu mało dostępnym. Ważniejsze zarządzenia odczytywał nam sekretarz dzielnicy.
Mam u siebie w biurku receptę na pneumogeinę, która była dopuszczona do lekospisu i którą zapisałem jakiejś pacjentce astmatyczce. Data tej recepty: 6 marca. Natomiast 7 marca ukazało się ogłoszenie naczelnego lekarza dzielnicy, że pneumogeiny w aptece chwilowo zabrakło i aż do odwołania nie wolno jej zapisywać. Mimo to na recepcie tej naukos czerwonym atramentem widnieje napisane: zakupić na rachunek wystawcy recepty. Pacjentka ta zwróciła mi receptę, prosząc mnie, bym jej dał receptę do prywatnej apteki, bo środek ten stał się dla niej nieodzownym,