ny“, zaprosiłem kolegę J. na konsilium i po uciążliwych staraniach, dzięki moim osobistym znajomościom — umieściłem go w szpitalu. Drugie ognisko w tej chwili nie daje już niepokojących objawów, jak mnie poinformował opiekujący się nim kolega, natomiast w prawym płucu powstaje ropień. Ten przypadek powinien być nauczką nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich lekarzy Ubezpieczalni. Po 10 dniach najtroskliwszego opiekowania się pacjentem, spotykamy się z pytaniem — obawą czy dobrze chorego leczymy. Kiedy w szpitalu występują powikłania — wszystko jest w porządku, natomiast w domu u chorego, pozostającego w domu na własną prośbę pod opieką lekarza Ubezpieczalni, powikłania są niedopuszczalne. Poruszyłem tę sprawę z kolegą J. na konsylium, przyznał mi rację, przytoczył niemniej charakterystyczny przypadek ze swojej praktyki i zadał mi pytanie „po co to Wam?“. Tak, rzeczywiście, po co nam narażać się na takie pytania, po co dawać swój czas, wysiłki, noce, kiedy w umysłowości ubezpieczonej inteligencji zostaniemy zawsze „lekarzami z Ubezpieczalni“, choćbyśmy mieli poza sobą nie wiem ile lat pracy szpitalnej, nie wiem jakie doświadczenie, nie wiem jaką ilość serca i zainteresowania w naszą pracę wkładali.
Żadnymi wysiłkami, żadną „sztuką lekarską“, nie odzyskamy należnego nam zaufania — bo na jego zatratę pracowała wiele lat plotka a niestety pracuje i nadal.
To też milej widziany wśród ubezpieczonych jest lekarz, który chorych kieruje na prawo i lewo, do specjalistów, do szpitala na obserwację, na przeróżne zabiegi, jednym słowem „rozstawia po kątach“ i ucieka ze wszystkich sił od odpowiedzialności osobistego leczenia. Taki dopiero miałby wśród mędrkującej społeczności ubezpieczonych zaufanie i mir.
∗
∗ ∗ |
Jest u mnie w rejonie taki pan A. L. dozorca, który wzywa mnie do domu, bo „czuje, że będzie miał atak wątroby“, kładzie się w ubraniu do łóżka, ustawia żonę i 3 córki na baczność i zapytuje filozoficznie „jaki będzie stosunek mojej choroby w przyszłości?“. Chciałby się dowiedzieć, bo płaci składki, więc chce, żeby mu to Kasa Chorych wytłumaczyła“. Stan jego zdrowia nie wymaga nawet leczenia ambulatoryjnego. Nie wiem sam co o tym dozorcy-filozofie myśleć.
∗
∗ ∗ |
Co sobotę po południu zachodził do mnie przez jakiś czas pan K., robotnik rzeźni. Po godzinie 6-ej z poczekalni zaczynał dochodzić szmer, później zrazu ciche, nieśmiałe, potem śmielsze i coraz głośniejsze okrzyki „A kuku, a kuku“. Wiedziałem co to oznacza. Musiałem prędzej kończyć badanie pacjenta, wychodzić do poczekalni, przepraszać następne-