— Pani doktorowa to za szybko się rusza. Ja nie zdążę jeszcze głowy obrócić w oknie, a pani już jest na końcu ulicy.
Istotnie nic z mojego wyglądu zewnętrznego nie mogło imponować zażywnym mieszkańcom Starołęki. Ani tusza, ani celebrowanie z nadętą powagą czynności lekarskich, ani zamożność. Mieszkanie w oficynie u piekarza, kiedy każdy solidny obywatel gnieździł się we własnym domku, nie dodawało mi również prestiżu. Na dobitkę moja czysta, bez akcentu polska wymowa wśród ludzi mówiących gwarą, i to bardzo specyficzną, też wydawała się obcą. Gwara miejscowej ludności była co prawda dla mnie nie pozbawiona uroku. Wiele było w niej germanizmu, lecz także i wiele wyrazów staropolskich. Młode pokolenie, które kształciło się w polskich szkołach, było jeszcze nieliczne. Ludność dobrze pamiętała Niemców. I to wcale nie najstarsza ludność. Ci, co umieli czytać i pisać po polsku, przeważnie korzystali z tajnego nauczania przed i w czasie wojny, mówili właśnie taką gwarą.
Gdy pacjent odezwał się do mnie po raz pierwszy:
— Kucom i kucom, aż mnie żga w boku — nie bardzo się orientowałam, że chory skarżył się na uporczywy kaszel. Ale prędko jednak przyswoiłam sobie tajniki owej gwary i bez zająknienia niebawem pytałam chorego: — A jak na przechód? Znaczyło to mniej więcej: Jak funkcjonuje pański przewód pokarmowy? Czy stolec normalny?
Wielką pomocą w tych trudnościach lingwistycznych i medyczno-lokalnych był aptekarz, który objaśniał mnie i tłumaczył, co znaczą te nieznane mi dotychczas określenia.
Ludność była przyzwyczajona leczyć się swoimi lekami. Zgłaszano się więc do mnie, abym zapisała „krople św. Jakuba“, „krople św. Genowefy“, no i o zapisywanie wielkiej ilości smarowań. Prawie nie było chorego, którego by coś nie „żgało“, a na „żganie“ nie pomagały leki wewnętrzne, tylko „smarowanie“. Pomalutku stawiałam kroki w tym gąszczu przesądów i wierzeń ludowych. Stosy tłuczonych pod apteką butelek były dla mnie pouczające. Do chorego trzeba trafić. Trzeba za wszelką cenę wzbudzić jego zaufanie do siebie. Rozumiałam to wprost intuicyjnie. Dlatego też nigdy nie bagatelizowałam tego, co chory mówił, choćby to były największe głupstwa i przesądy. Nie mogłam co prawda sprowadzić swojej wiedzy do tępego zapisywania pod dyktando „kropli dziewięciorakich“, „amolu“ i „ekspelerra“ na „żganie“ oraz maści zielonej na rany. Przede wszystkim nie rozumiałam z początku, o jakie leki w ogóle chodzi, gdyż wykłady farmakologii na Uniwersytecie Warszawskim nie uwzględniały tego rodzaju receptury. Dopiero aptekarz pouczył mnie, że pod postacią „kropli dziewięctorakich“ można zapisywać wszelkie leki o podstawie kropli walerianowych na eterze. Pierwsza trudność wówczas znikła. Mieszając z kroplami walerianowymi na eterze inne leki, mogłam już leczyć bez uszczerbku zdrowia chorego, zgodnie z całą swą wiedzą,
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/71
Ta strona została przepisana.