cały szereg różnych cierpień, serca, przewodu pokarmowego i układu wspólczulnego. Chory wierzył, że ma zawsze same „krople dziewięciorakie“ lub „troiste“, bo lekarstwa zawsze „zalatywały“ eterem.
Gorzej było z „wcieraniami“. Co tu na przykład wcierać w skórę, skoro owo „żganie w boku“ pochodzi z zapalenia woreczka żółciowego, nerek lub błony śluzowej żołądka? Co też robić, jak chory stwierdzi kategorycznie, że wierzy tylko w smarowanie, a lekarstw do wewnątrz nie zażyje w żadnej formie. Byli na przykład tacy pacjenci, którzy za żadne skarby nie zażyli lekarstwa w proszku, twierdząc, że „każdy proszek to trucizna“ i zupełnie nie rozumiejąc, że to samo lekarstwo otrzymują w płynie lub w kroplach.
Najgorzej oczywiście było z „zajstrzykami“. Każdy „zajstrzyk“, według miejscowych wierzeń skracał życie o rok lub dwa. Wezwano mnie kiedyś do chorej, która była w agonii z powodu raka żołądka. Wiła się ona z powodu wprost nieludzkich cierpień. Wstrzyknęłam jej morfinę i środek nasercowy. Chora w dwa dni po tym umarła. Oczywiście wszyscy zgodnie orzekli, że przyczyną śmierci były owe „zajstrzyki“. Postanowiłam jednak przetrzymać za wszelką cenę napór opinii nieprzejednanej na nowe metody leczenia. Aptekarz dał mi słownik określeń ludowych, ziół i leków, stosowanych również w medycynie. Uzgadniając słownictwo ludowe z łaciną, a następnie z zastosowaniem dobrego zioła do cierpienia chorego, żonglowałam jakoś wśród stałych niebezpieczeństw, na które narażony jest z zasady zawód lekarski.
Do roku 1934 obowiązywał w Poznańskiem wolny wybór lekarza. Nie pobierałam więc stałego wynagrodzenia za leczenie ubezpieczonych i ich rodzin. Wysokość mojego zarobku była zależna od ilości chorych, którzy się do mnie zgłaszali. Za poradę w domu lekarza płaciła Kasa Chorych za pośrednictwem Związku Lekarzy przeciętnie 50 do 110 groszy. Jeżeli lekarz odwiedzał chorego w dzień liczono stawkę trzykrotną, za wizytę nocną dziewięciokrotną.
Gdyby ubezpieczeni nie nadużywali tego systemu, zasięgając porady, na jakże często nieistniejące zupełnie cierpienia po kolei u wszystkich 120 lekarzy w Poznaniu, gdyby nie było zastraszającej liczby symulantów, którzy chcieliby otrzymywać zasiłki z powodu chorób, na które wcale nie chorowali, system ten wydałby mi się najidealniejszy. Nie widziałam nigdy złej twarzy ubezpieczonego, wchodzącego do mojego gabinetu. Nie widziałam nigdy u chorego pozy „pracodawcy“, który „płaci i żąda“ i które to objawy obserwuję tak często w Warszawie. No, ale podobno tej „swobody“ i wolnej konkurencji nie wytrzymałaby budżet żadnej Ubezpieczalni. W systemie wolnego wyboru były także częste sy-