strumyki wody, więc lokatorzy odsuwali szafy i łóżka, które i tak zresztą przesiąknięte były wilgocią, gdyż przed wodą ściekającą z sufitu nie było ratunku.
Leczyłam osobiście co najmniej z 50 rodzin mieszkających w takich warunkach. Wielu było takich, którzy się do mnie o pomoc nie zwracali, nie wiedziałam więc, ile w ogóle osób mieszkało w warowniach. Otóż uprzejmie proszę w tym stanie rzeczy leczyć to, co ja leczyłam, a więc: reumatyzm stawowy, gruźlicę, duszność z powodu wad sercowych oraz astmę. Oczywiście tutaj dopiero dobrodziejstwo ubezpieczenia występowało w całej pełni. Takich obłożnie chorych ze względu na warunki mieszkaniowe ekspediowałam do szpitali i sanatoriów. O ile jednak wypadek nie podlegał kategorii obłożnej choroby, o ile to było cierpienie chroniczne, jak reumatyzm, lub napadowe, jak astma, a chory nie mógł przerwać zarobkowania, należało robić, co się da w tych warunkach. Największą moją zmorą były ataki astmy, czyli dusznicy piersiowej. Wilgoć, grzyb z wilgoci, włosy różnych zwierząt, np. kotów i t. p. przyczyny powodują u chorego powstanie ataku. Oskrzeliki się zaciskają i chory nie może złapać powietrza. Dusi się. Lekarz po zastosowaniu odpowiednich leków, przeważnie zastrzyków, pomaga choremu dość szybko. Ponieważ Pogotowia w tym czasie w tej okolicy nie było, a ja byłam jedynym stałym lekarzem, więc bardzo często musiałam w nocy i w dzień, łamiąc nogi, biec z zastrzykami do chorego.
Pamiętam do dziś jedną niemiłą przygodę. Wchodziłam właśnie do warowni, do mieszkania pewnych staruszków. Pukam i otwieram drzwi. Nagle bez żadnego szczekania rzucił się na mnie duży czarny pies, pogryzł mnie dotkliwie i porozrywał ubranie. Staruszkowie byli tak zdziecinniali, on był chary na astmę i miażdżycę tętnic, a ona równeż miała sklerozę naczyń mózgowych, że nawet nie zauważyli, co się stało. Na szczęście chodziłam zawsze z walizeczką lekarską, więc opatrunkiem, przeznaczonym dla chorych, opatrzyłam własną nogę. Prawie niemożliwością było stwierdzenie, czy pies był wściekły. Długi czas byłam niespokojna o to, czy nie nastąpią jakieś komplikacje. Pamiątkę po tej przygodzie, w postaci stale łuszczącej się blizny, zachowałam do dzisiaj. Rana ropiała przez dłuższy czas.
W początkach mojej praktyki nie miałam żadnych środków lokomocji. Do wsi położonych w odległości nawet przeszło 3 km. chodziłam pieszo, aby odwiedzać swych chorych. Gdy miałam odwiedzić chorych i trzeba był przebyć więcej niż 5 km., przysyłano po mnie konie. Noc nie noc, mróz, deszcze, czy błoto, siadałam na bryczuszkę czy furmankę i jechałam do pacjentów. Dziwiono się nawet mojej odwadze, bo po nocy przecież wszystko wydaje się podejrzane. Więc niebardzo przyjemnie było, gdy jakiś niemyty, oraz rozczochrany parobek zajechał po mnie furką, wysłaną