du na odległość jednej wioski od drugiej, przejeżdżałam przeciętnie 60 km samochodem, przeważnie po tych polskich drogach. Czasami dojazd do wsi, np. do takiej Głuszyny Leśnej, więcej mnie zdrowia i nerwów kosztował, niż najtrudniejszy wypadek lekarski. Gdy późną jesienią, zimą lub na przedwiośniu wyjeżdżałam do wsi, miałam wrażenie, że dostałam się do jakiejś wioski murzyńskiej. Gromady dzieci zbiegały się, stając wokoło samochodu, a szofer bez przerwy musiał odganiać malców, którzy ochoczo zabierali się do wykręcania lampek lub tablicy z numerem. Muszę dodać, że szofer, z którym jeździłam, był nadzwyczaj przezorny. Maszyna na ogół nie psuła się, a „kicha nawalała“ niezmiernie rzadko. Gdy przyjechaliśmy do wsi, zawsze sprawdzał motor i czyścił samochód, który był czasem tak zabłocony, że przez szyby nie było nic widać. Zwykle po przyjeździe trzeba było zbadać 4 — 5 obłożnie chorych, leżących w izbach, do których trzeba było docierać, grzęznąc, jak się mówi, po sam pas w wiejskim błocie. Przeważnie jakiś chłopak na ochotnika przeprowadzał mnie jako przybysza przez zasadzki, złożone z gnojówek, pokrytych słomą, przed domami strzeżonymi przez psy uwięzione na długich łańcuchach, co do których nigdy nie było pewności, czy akurat nie wystarczą, żeby pies do mnie mógł podbiec i ugryźć. Wędrowałam więc tak z przewodnikiem poprzez wyboje, dookoła płotków, ciągnących się bez końca.
O ile izba obłożnie chorej lub chorego była większa, to po zbadaniu, gdy zabierałam się do wyjścia, przychodzili do mnie ubezpieczeni pracownicy rolni z prośbą o zapisanie tranu dla dziecka, materałów opatrunkowych na różne rany, kropli na oczy, no i o to nieśmiertelne nacieranie, usuwające przykre skutki wszelkiego „żgania“. Powstawała wówczas taka maleńka poradnia z „ogonkiem“ chorych. Jeden trzymał termometr pod flachą, drugi pokazywał gardło, trzeci znów demonstrował chorą nogę. Czasami zdarzało się, że porad udzielałam na świeżym powietrzu, z chwilą, gdy wsiadałam do auta. Dookoła samochodu gromadziły się nie raz grupy chorych, prosząc o poradę i lekarstwo. Zresztą, czy nie jest to wszystko jedno, gdzie się porady udziela, o ile chory prosi o nią z zaufaniem?
W lecie bardzo często ordynowałam zamiast w dusznych izbach, na ławeczce przed chatą, gdzie miałam możność rozmawiania z chorymi i wydawania im potrzebnych lekarstw. Gdy poznaliśmy się lepiej wzajemnie, pacjenci moi byli nie raz bardzo wdzięczni i dobrzy dla mnie, a wyrazem tego był powrót z objazdu wiosek, odbywający się zawsze w samochodzie umajonym zielenią i kwiatami, które dyskretnie przywiązywano do latarń i wrzucano do środka wozu. Przypuszczam, że już więcej w życiu nie dostanę tyle kwiatów, ile wówczas otrzymywałam niewiadomo od kogo. Nigdy też kwiaty nie wydadzą mi się bardziej ładne, aniżeli te pęki rumianków, otrzymane naprawdę ze szczerego serca. Te dowody wdzięczności cieszyły mnie bardzo, lecz mimo wszystko do domu wracałam z kilkudziesięciu kilometrowych objazdów z bólem gardła i krzyża. Obiad już wszyscy dawno zjedli, na mnie nie wolno było czekać, gdyż niewiadomo było,
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/78
Ta strona została przepisana.