Niechlubny wyjątek stanowiła wieś Dąbrówka, w której była gorzelnia. Leczyłam tam stelmacha. Był on stale bardzo zajęty i zapracowany i nigdy dotychczas nie korzystał z porady lekarskiej. Gdy się do mnie zgłosił na badanie, ulegając namowie żony, stwierdziłam u niego zwyrodnienie mięśnia sercowego w bardzo znacznym stopniu, połączone z rozszerzeniem komory serca oraz znaczne powiększenie wątroby. Ponadto chory cierpiał na rozedmę płuc i bardzo wiele kasłał. Gdy zaleciłam pacjentowi leżenie, wyśmiał się ze mnie, oświadczając, że chorym wcale nie jest, a tylko prosi o lekarstwo na kaszel. W ogóle był pewny siebie i w dobrym humorze. Ludzi pewnych siebie na wsi spotyka się bardzo rzadko. To też dobrze sobie zapisałam w pamięci owego wesołego stelmacha.
Gdy następnym razem zwrócił się do mnie o poradę lekarską, stwierdziłam znaczne pogorszenie stanu zdrowia. Że ten człowiek mógł chodzić i pracować jeszcze, i do tego był zawsze w dobrym humorze! Chcąc go zastraszyć i zmusić, aby położył się choć na parę dni do łóżka, powiedziałam mu co myślę o stanie jego zdrowia.
— Pan wkrótce umrze, jeżeli się pan nie położy. Właściwie powinnam pana skierować do szpitala.
Rzadko który doświadczony lekarz mówi takie rzeczy pacjentom, ale w tym wypadku nie miałam innej rady.
— Niewiadomo, komu pierwej sądzone — odparł rezolutnie stelmach.
Poczułam wówczas od niego silną woń alkoholu.
Przejeżdżając później kilka razy przez Dąbrówkę, zwykle około godziny pierwszej po południu, zastawałam swego pacjenta „podgazowanego“, miał bowiem zwyczaj pijać do obiadu. Jednak od chwili, gdy odbyłam z nim ową rozmowę, czując widać niewłaściwość swego odezwania się do mnie, jako do lekarza, pacjent przestał korzystać z mojej pomocy. W miesiąc po tym, odwiedzając chorych w Dąbrówce, gdy już wyjeżdżałam ze wsi, przypomniałam sobie o stelmachu.
— Co się z nim dzieje? — zapytałam szofera.
— A umarł już tydzień temu.
W „Nowinach Lekarskich“ z dnia 1 marca 1938 r. przeczytałam rezultat ankiety, przeprowadzonej wśród lekarzy odbywających jednoroczną praktykę szpitalną. Pisze tam jeden z kolegów:
„W czasie studiów tylko teoria — praktyki tyle, ile kot napłakał. Czy w takich warunkach można rozpocząć praktykę lekarską? Czy nie byłoby lepiej; ażeby na Uniwersytecie mniej mielono często bezpodstawne teorie, a dano studentowi więcej możności zetknięcia się z chorym i zdrowym człowiekiem? Podobno gdzie indziej prędzej nie wydadzą dyplomu, aż student nie wykaże się taką a taką ilością zabiegów, od laboratoryjnych aż do chirurgicznych. Taki może śmiało rozpoczynać praktykę“.