Gdy rozpoczynałam praktykę lekarską, dwanaście lat temu, byłam w lepszym położeniu, aniżeli ten kolega, który pisał wyżej cytowane uwagi na łamach „Nowin Lekarskich“. Ale gdy mnie po raz pierwszy akuszerka wezwała do połogu, przypomniałam sobie ironiczne odezwanie jednego z moich profesorów ginekologów:
— Dajcie, koledzy, mężowi chorej 15 złotych i powiedzcie mu, żeby wezwano innego lekarza, — gdy was kiedykolwiek w początkach praktyki do porodu poproszą.
Na szczęście przypadek był łatwy. Osłabienie bólów porodowych. Chora była zbudowana normalnie, więc moje skuteczne zabiegi mogły ograniczyć się do zbadania i zastrzyku. Przyszedł na świat nowy człowiek. Dziecko to, zresztą jak i wiele innych, w rok później miałam możność podziwiać, gdy szczepiłam mu ospę, a później oglądać jako lekarz szkolny, gdy już chodziło do szkoły w Starołęce. Odpływ czasu obserwowałam więc nie tylko na kartkach kalendarza, ale i na tych wszystkich małych, kochanych Kaczmarkach, Grześkowiakach i Domagałach, które przyszły na świat i rosły w moich oczach, nie wiedząc nawet zresztą o tym, że asystowałam przy ich przyjściu na świat.
Ale nie wszystkie wypadki położnicze były tak łatwe. Krwotoki wskutek sztucznego przerywania ciąży były zjawiskiem bardzo częstym. Dla lekarza w tych wypadkach najgorszy jest strach przed zakażeniem. Mając dobre zaplecze w odległości siedmiu kilometrów, tj. w Poznaniu, w którym była klinika wojewódzka dla kobiet oraz klinika ginekologiczna, nie chciało mi się brać na swoją odpowiedzalność wypadków, za które lekarze najczęściej bywają ciągnięci przed kratki sądowe. Ale krwotok nie czeka. Z każdą minutą upływa życie ludzkie. Musiałam więc często reagować natychmiast. Szczęście jednak na ogół mi sprzyjało i chore moje dość szybko wracały do zdrowia bez specjalnych komplikacji.
Korzystając z urlopu mego męża, który był lekarzem-chirurgiem w szpitalu wojskowym, a zgodził się mnie zastąpić w czasie, kiedy miał swój urlop, poprosiłam profesora ginekologii w Poznaniu, aby pozwolił mi się dokształcić w położnictwie. Profesor, który był jednocześnie dyrektorem kliniki, odniósł się do mojej prośby bardzo uprzejmie. A więc dobrze postawioną klinika położniczo-ginekologiczna stanęła przede mną otworem.
Zamieszkałam w klinice.
Wielu lekarzy w Polsce, szczególnie tych z prowincji, praktykowało w tej klinice dla kobiet w Poznaniu. Myślę również, że wiele kobiet z województw zachodnich pamięta dobrze „klinikę na Polnej“. Krótko mówień było to odmęt chorych, operacji, porodów i najprzeróżniejszych awantur. Tam też można było się wiele nauczyć. Jednak ginekologia mnie nie pociągała. Wiedziałam z własnej praktyki, co trzeba poznać, aby spełniać rolę lekarza ogólnopraktykującego i zależało mi tylko na tym, aby uzupenić trochę swe wiadomości. To też dopełniwszy jako tako swą praktyczną wiedzę, wróciłam po trzech miesiącach do Starołęki. Znajomość praktycznej
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/86
Ta strona została przepisana.