— Jak to dwadzieścia czworo?
— A no nasz ojciec był dwa razy żeniaty i miał 22 dzieci.
Na razie „tylko“ dziewięcioro przechodziło odrę. Tylko dziewięcioro! Sama bym nie wierzyła, gdyby mi to kto inny opowiadał. Jak tylko trochę lepsze warunki materialne ma nasza ludność wiejska, to dopiero potrafi!
W trakcie mej praktyki w Starołęce epidemia ta zbiegła się z dwoma niecodziennymi faktami: bardzo silnym mrozem i dużymi opadami śniegu oraz tzw. stanem bezkontraktowym między Związkiem Lekarzy a Kasą Chorych w Poznaniu.
Stan bezkontraktowy, czyli, jak się to publicznie nazywało, „strajk lekarzy“, wynikł z tego, że Kasa Chorych zalegała dłuższy czas z wypłata lekarskich honorariów. Związek jakoś nie mógł się dogadać z władzami dosłownie wówczas „chorej Kasy“, więc zarzgdził, abyśmy pobierali opłaty za leczenie bezpośrednio od chorych, przy czym opłaty te były utrzymane w wysokości tylko trochę wyższej, aniżeli te, jakie płaciła lekarzom Kasa Chorych. Nie pamiętam już dobrze tych cyfr, ale zdaje się, że braliśmy od chorego 1.50 zł. za poradę lekarską, a 5 zł. za wizytę u pacjenta na wsi. Kasa Chorych otworzyła wtedy rodzaj banku. Każdy zgłaszający się ubezpieczony po kartę choroby do swego upatrzonego lekarza, otrzymywał dla siebie, żony i dzieci na leczenie po 3 złote. Nie rzadko zdarzali się ubezpieczeni, którzy posiadali 5-ciu i więcej członków rodziny na swym utrzymaniu. Jeżeli więc jeden z nich zachorował, ubezpieczony zgłaszał się i przeważnie otrzymywał pieniądze z Kasy Chorych za leczenie wszystkich. Z otrzymanymi pieniędzmi przychodził z kolei do lekarza właściwy chory, a resztę ubezpieczony traktował widocznie jako zwrot swoich składek. Oczywiście, że stan taki nie mógł zbyt długo trwać. Budżet Kasy Chorych w tych warunkach przedstawiał się nader opłakanie, nie wytrzymując aż takich rozchodów na leczenie. Więc po półtorarocznym okresie stanu bezkontraktowego Kasa Chorych nawiązała ponownie pertraktacje ze Związkiem Lekarzy. Zawarto wtedy nową umowę.
W 1929 roku grypa w okolicy Starołęki istotnie szalała. Pozostało więc z tego okresu tylko wspomnienie następujących wrażeń: dojazd do wsi, w której znajdowali się chorzy, połączony był z niesamowitymi wprost przeszkodami. Dwie łopaty, deski, łańcuch na koła — były nieodzownymi atrybutami lekarza, który chciał odwiedzić chorego. Wreszcie po przebyciu drogi do wioski, a 8 kilometrów jechało się wtedy nie raz dwie do trzech godzin, rozkopując śnieg i podkładając deski pod koła samochodu, trzeba było robić wizyty. Czasem w jednej wsi 15 osób chorowało na grypę. W pamięci mojej rysuje się dziś obraz zimnych i ciemnych izb, brudnych pierzyn, pod którymi dosłownie parowały ciała ludzkie, gdyż, jak wiado-