razu „robić chorego zdolnym do pracy“, a nie zawsze było fo słuszne. Czasem też zdarzało się, że uznany w fen sposób za zdolnego do pracy, umierał następnego dnia. Na szczęście ja nie miałam tego rodzaju przypadku. Natomiast zdarzały się takie wypadki, szczególnie przy kwalifikacjach komisji lekarskiej.
Pod tym względem nowa ustawa scaleniowa z 1934 roku, eliminując od razu w założeniach tego rodzaju nadużycia, jest — według moich doświadczeń — dużym krokiem naprzód w rozwoju ubezpieczeń społecznych.
Z tych moich, jak obliczyłam, około stu tysięcy porad, jakże znaczny odsetek przypada na porady udzielone gruźlikom. Myślę, że co najmniej jedna piętnasta moich pacjentów, szczególnie z tych ze Starołęki, to gruźlicy. W tej chwili choroba ta przedstawia mi się, jak jeden z potworów, które widziałam na dachu katedry Notre-Dame w Paryżu. Ponurym wzrokiem z wysuniętymi wargami, ze zwisającymi uszami psa, patrzy ten potwór uporczywie w świat, a kto dostanie się w krąg jego magicznego spojrzenia, ten ginie. Wstrząsające obrazy powolnego konania i śmierci młodych suchotników, na których patrzałam, jako lekarz, bezradnie, zmuszają mnie do szukania w swej wyobraźni tych bajkowych potworów, aby to okropne cierpienie jakoś upersonifikować.
O ile weźmiemy się serio do pracy i postawimy w porę diagnozę gruźlicy, to przeważnie udaje się pomóc cierpiącemu. Często bywa jednak inaczej i mimo najlepszej woli oraz wiedzy, nic pomóc już nie można. Podkreślam umyślnie to silnie, gdyż w fakcie bezradności lekarza widzę pierwszy zarzut merytoryczny, jaki chory zwykle stawia. Ludziom prostym, chłopom, robotnikom, których leczyłam trudno było po prostu uwierzyć, że niektóre wypadki gruźlicy rozpadowej są beznadziejne. Opuszczali mój gabinet co najmniej z politowaniem dla mojej wiedzy i stawali się pacjentami znachorów, zielarzy, oraz „bab mądrych“ i masażystów.
Najlepsze przygotowanie i najlepsza wola lekarza w niektórych wypadkach jednak nie mogą pomóc choremu.
Lud wiejski, który przez 8 lat leczyłam, rozumiał to nieraz i często słyszałam ludowe przysłowie, że „nie pomogą dochtory, jak kto na śmierć chory“.
Otóż diagnozę niektórych wypadków trzeba było czasem określić słowem „śmierć“. Szczególnie często to określenie cisnęło mi na myśl, gdy miałam do czynienia właśnie z gruźlicą. Tylko wtedy nie mówiłam tego słowa choremu, który i tak w walce o swoje życie, konając, przeklinał lekarzy, nie potrafiących zwalczyć śmierci.
Oczywiście, obecnie, w większości wypadków, wczesne rozpoznanie gruźlicy pozwala ją skutecznie leczyć. Nie ulega żadnej wątpliwości