Strona:Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu/139

Ta strona została przepisana.

jakby płaszczem. Właśnie księżyc wyjrzał z poza chmur, a ja ujrzałem twarz — mojej najukochańszej narzeczonej.
Gwałtownym rzutem wyrwałem omdlałą z wody, rzucając się obok niej na ziemię. Tutaj musiałem zapewne leżeć czas jakiś jak nieprzytomny. Wtedy przyszło mi nagle na myśl: „Umrze ci, jeżeli nie dostarczysz jej pomocy.“ Wziąłem ciężkie ciało w ramiona i z nadludzkim wysiłkiem dowlokłem się do najbliższej chatki. Tutaj, dzięki usiłowaniom dobrych ludzi, więcej odemnie doświadczonych, wróciła do życia. Ja tymczasem wślizgnąłem się do swego mieszkania; nie byłem bowiem w możności spojrzeć jej w oczy.
Nocy tej zdawało się, jakoby we mnie burza szalała, miotająca mojem sercem na wsze strony. Nie wiedziałem, co mi czynić należy: czy cisnąć się samemu w nurty, w które chciałem ją wrzucić, czyli też upaść jej do nóg, wyznać wszystko i prosić o przebaczenie. Trzecie wyjście z położenia zdawało mi się niemożliwe. Coraz silniej napinały się nici w tem wewnętrznem rozdarciu. Jeden pogląd zdawał się równoważyć drugi, aż nakoniec umysł mój w tym stanie gwałtownej równowagi popadł w odrętwienie, do snu podobne.