To Moung Dammo dawno już poznał. Ale to, co przedtem tylko poznawał, tak jak ktoś cudze członki rozpoznaje, czuł obecnie tak, jak ktoś własne członki czuje. W żarze ubiegłych godzin dojrzał owoc długich lat. Moung Dammo uśmiechał się zlekka. Jakaś nieznana, błoga radość napełniała go. Ciągle dozwalał swym myślom wznosić się i opadać. Ciągle cieszył się tą robotą zaprzeczania samego siebie. Potem istnieje szczęśliwsza praca, niżeli zaprzeczanie tego nędznego żywota, jak wyrzekanie się go, ponieważ się poznało swą prawdziwą naturę, swą pełną cierpienia nicość. Czyż istnieje szczęśliwsza praca nad ciągłe upewnianie samego siebie: „Dla mnie świat ten więcej nie istnieje; wszystko, co było do zrobienia, zostało już dokonanem.“
Nakoniec opanowało go znużenie, i z wężem na kolanach Moung Dammo zasnął. Ten człowiek bowiem, który się swego ja wyrzekł, może spać nawet z wężem na kolanach.
Moung Dammo zaczął śnić. Śniło mu się, że się zbudził. Pierwszą jego myślą było: „Czuwam, czyli też śnię? Muszę się upewnić, że czuwam.“ Obejrzał się dokoła siebie w jaskini. Tu oto jest zeschły liść, tutaj stoi miska żebracza, a tu na mych kolanach spoczywa jado-
Strona:Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu/45
Ta strona została skorygowana.