burzyło się w niej i parło do jednego tylko celu — ratować małżonka. Siedziała na końcu łodzi skulona na poduszce, z oczami, w dno utkwionemi. Jużto niknęła niemal w głębokim cieniu, rzucanym przez drzewa na wodę; jużteż znowu siedziała w jasnem świetle księżyca, tak że można było rozpoznać długie rzęsy i mocny zakrój jej warg. Czarny włos połyskiwał jak brylant, a pod pstrym jedwabnym stanikiem pełna pierś odznaczała się roskosznie.
Wioślarz u steru widział to wszystko. Wprawdzie był człowiekiem z ludu i miał poodciskane ręce, ale serce wrażliwe na dobro i zło, na piękno i brzydotę. Jak światło księżyca pojawiało się i nikło, tak pojawiały się i nikły w nim myśli.
Wiosłował ze trzy godziny albo i dłużej, kiedy zaczął nagle mówić. Głos jego odbijał się formalnie od ciszy pustkowia, a kobieta żachnęła się mocno.
— Szlachetna pani — zaczął — nie przerażaj się tem, co ci obecnie powiem.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Widzisz przecie, że życie twego małżonka a mego pana — w moim znajduje się ręku.
— Tak! Wiosłuj, człowiecze, wiosłuj! Każde uderzenie wiosłem jest dla ciebie złotem.
Strona:Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu/57
Ta strona została skorygowana.