Strona:Paweł Laskowski - Droga do kultury.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
7

każdym kroku spotyka się w Rosji, Turcji, na półwyspie Bałkańskim, a także i u nas w pewnej mierze. Między mużykiem rosyjskim żyjącym nieraz w stanie, który możnaby nazwać półdzikim, a wytwornym hrabią z czasów przedrewolucyjnych, który zwiedził wszystkie wielkie miasta Europy, mówi kilku językami, literaturę całego świata, nieraz posiada stopień uniwersytecki i częstokroć olśniewa bogactwem swych myśli i pięknem uczuć, — między dwoma takiemi typami istnieje przepaść. Ludzie tacy mówiąc jednym językiem nie rozumieją się zupełnie, jak nie rozumieją się ludzie różnych krajów i jak nie rozumieliby się ludzie przedzieleni kilku stuleciami żywego rozwoju kulturalnego, gdyby się spotkać mogli.
Nie jest to miłe stwierdzenie, ale jest prawdziwe, że u nas jest w znacznej mierze podobnie. Bardzo nam daleko do takiej jednolitości kulturalnej jaka już jest w Anglji, Francji, Niemczech, Skandynawji. Pod cienką warstwą naszej cywilizacji istnieją grube pokłady żywiołu pierwotnego, nierozumiejącego zupełnie znaczenia cywilizacji i odczuwającego ją jako coś obcego i dla siebie wstrętnego. Obok pracowitego robotnika, który w dzieciach swoich, przez dawanie im starannego wychowania i wykształcenia, rozwiązuje ważne zagadnienia społeczne i podnosi się pod względem kulturalnym, a jednocześnie podnosi wartość społeczeństwa, którego jest członkiem, istnieje typ niewolnika, który pracuje pod przymusem i który wymyka się jak może i gdzie może nakazowi społecznemu i, gdy nadarza się mu sposobność po temu, woli stanowczo kraść owoc pracy innych, niż zdobywać rzeczy potrzebne wysiłkiem myśli i mięśni. Obok wytrwałego i dzielnego rolnika, który od świtu do nocy pracuje na swoim kawałku ziemi z jakąś religijną wytrwałością, istnieje chłop o skłonnościach dawnych zbójów, nie tyle z potrzeby, ile z upodobania uprawiający rzemiosło bandyckie. W licznych procesach bandyckich widzieliśmy ze zdumieniem, że na ławie oskarżonych o uprawianie bandytyzmu zasiadali nie jacyś biedacy wyłącznie, którzy nie mieli innego sposobu do życia, ale częstokroć synowie zamożnych włościan. Kto mieszkał przez czas dłuższy w pobliżu stacji kolejowej, ten widywał gromady wyrostków i dzieci czyhających długiemi godzinami na pociąg z ładunkiem węgla, aby ukraść trochę tego cennego środka opałowego. Działo się to przed wojną, to jest wówczas, gdy każdy łatwo znajdował pracę, jeśli tylko chciał pracować. Zawsze przychodziło na myśl, jak złym kalkulatorem jest taki złodziej węgla. Musiał wystawać całemi dniami, aby ukraść pół korca albo korzec węgla, przyczem narażał się nietylko na schwytanie, sąd i więzienie, ale także na przejechanie przez pociąg, co było na porządku dziennym. Mamy mnóstwo kalek bez rąk i nóg, utraconych niechlubnie przy kradzieży węgla. Otóż godziny spędzone na wyczekiwaniu, dalej ryzyko więzienia albo kalectwa czy nawet śmierci, przemienione na produkcyjną pracę, dałyby