dziada, który o brzasku opuścił nocleg zagadkowo, gdy właśnie oczy Stacha spostrzegły go przez okno.
— A dyć on idzie do nas — ozwał się do Anusi uradowany chłopak i poszedł, aby wprowadzić go do izby.
— Pochwalony Jezus Chrystus — wyrzekł u progu nabożny starzec.
— Na wieki wieków, witajcie! Właśnie rozmawialiśmy o was, kochany dziadku... Myśleliśmy markotnie, żeście nas opuścili, a przecież wam od nas należy się wielkie podziękowanie... Bo przecież patrzcie, jak moje słonko w oczach prawie zdrowieje po tej cudownej wodzie — mówił radośnie, wskazując na Anusię.
— Tak, dziadusiu, on prawdę mówi — przemówiła dziewczyna. — Niech wam Pan Bóg sowicie wynagrodzi tę dobroć...
Dziad usiadł na nalepie i widać było, jak jego siwe oczy rozpogodziły się poczciwie.
— Bogu dziękujcie, bo On to sprawił, nie ja nędzarz.
— Ale Opatrzność was nam zesłała, dziadku — dorzuciła Anusia.
— Ano, jeśli mnie wybrał za narzędzie, mnie nędznego robaka, to niech Mu chwała za to będzie. Oj, widać, gołąbeczko, że ci już lica różowią się jak zorza. Niedługo wyjdziesz na słoneczko, na pachnące powietrze, to i okrzepniesz niby kwiatek na rosie. Żem sobie poszedł wczesnym
Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/100
Ta strona została przepisana.