Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Wiem, wiem, gdzie jest Zakręcie — pochwycił chłopak niespokojnie.
— Ot, stamtąd szedłem ku Nadbrzeziu. Jest tam pod lasem taka samotna chata, zapadła w ziemię, licha i od lat pewnie nie bielona. Prawie ścieżyną przybliżałem się do niej, kiedy od Wisły podążał spiesznie ku niej człowiek z białym płaszczem na ręce i z dziwacznym plecakiem na rozłożystych barkach. Człek był ogromny, z rudą szczeciną na obrzydłym obliczu, uderzająco zabłocony, jakby z daleka wracał manowcami... Przystanąłem i patrzę... Nieznajomy spoglądał gniewnie w moją stronę i nic nie rzekłszy, podszedł do chaty i jął odmykać ciężką kłódkę. Myślę sobie, pewnie samotnik jakiś, to trza wstąpić choćby na kubek wody. Skręcam ano ku chacie i zbliżam się do progu, a tu ze sieni słyszę głos: „Precz mi stąd, dziadu, bo nie daję jałmużny! Z miejsca wracajcie!“ Zdziwiłem się niemało owej nieludzkiej złości i zawróciłem, jak nakazał. Różnie się trafia pośród ludzi, ale przecie ten człowiek nielada mnie zadziwił. Medytowałem nad tym długo, po tym ofiarowałem Bogu tę niemiłą odprawę. Kiedym usłyszał wczoraj, co się tu u was stało, tak od razu ten człowiek pojawił mi się w oczach. Przemyśliwałem sobie różnie i wciąż mi coś szeptało, że to jest właśnie ten tajemniczy zbrodniarz... Teraz wszystko pojmuję, jako i to, że człowiek ten nie miał spokojnego sumienia, i dlatego odpędził z przed oczu swych żebraka... Tak, on wtedy wracał po ucieczce z owych