Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/103

Ta strona została przepisana.

zamkowych lochów. Słuchajcie, ludzie, teraz to mówię, bo wszystko świadczy za tym, że on niechybnie jest tym zbójem. Te jakieś płótna i kabłąki na plecach, to pewnie owa jakaś składana łódka... Pamiętam, że płótna owe były mokre, a on od Wisły wracał, którą, jak wskazują poszlaki, na dół popłynął...
Oczy Stacha iskrzyły się jak węgiel, a cała postać drżała z niecierpliwości. Kiedy dziad skończył mówić, jął go zarzucać pytaniami, przy czym się okazało, że tak rysopis, jak i czas zgadzają się zupełnie z podejrzeniem uczciwego żebraka, który się długo zastanawiał, zanim się zwierzył ze swojej przygodnej tajemnicy.
— Ten zbój przeklęty już nam teraz nie ujdzie! — zawołał Stach, ściskając pięści żądne pomsty.
— Uspokój się, uspokój — jął perswadować starzec.
— Gdy już wiadomo, gdzie zbój mieszka, to trza w spokoju obmyśleć mu pułapkę. Jest on przebiegły niczem lis, albo sam chyba czart. Ja myślę, że ino nocą może go ująć policja...
— A nuż go spłoszą? — przerwał Stach.
— Trza go na śnie podejść i w lesie zaczaić się za dnia...
— Eh, kiedy ja jakoś najbardziej wierzę w swoje siły!