Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— Chłopcze, ty mu nie sprostasz! — ostrzegł dziad. — To jest wielkolud!
— Bóg sprawiedliwy mi pomoże, bo pomsta to jest słuszna! Oh. jak on mnie skrzywdził, a ją, to ukochanie moje, chciał zgładzić z tego świata! Nie, nie może być inaczej, jak tylko moje ręce muszą go oddać sądom!
Anusia, która do tego czasu nie miała kiedy przyjść do słowa, widząc zawziętość Stacha i gotowość do rozprawy z tym nieludzkim potworem, wyciągnęła doń dłonie i prosiła lękliwie:
— Nie, nie, Stasieńku, ja cię nie puszczę! Ten zbrodniarz by cię zabił, on taki straszny!
— Hanuś, czy to ja dziecko? Czy ty myślisz, że ja nie znam sposobów, jak się zabrać należy do takiego gada? Słuchaj, ptaszyno, kiedyś leżała mi bez życia, to ślubowałem Bogu to i owo i sumiennie ślubowanie wypełnię, ale przysiągłem sobie przy tym, że muszę pomścić twoją krzywdę i te wszystkie ofiary, które ten diabeł wymordował... Muszę! Nie trzeba mi pomocy policyjnej ani wsioskiej, bo ja go sam skrępuję powrozami i jako zwierzę przywiodę do Nadbrzezia.
Anusia nie przestawała dalej prosić, chociaż wiedziała, że stanowczości Stacha w tym wypadku nie złamie. Dziad również przychodził jej