Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/106

Ta strona została przepisana.



V

Nie minęła godzina, gdy Stach zajechał bryczką przed obejście Anusi. Był jak najlepszej wiary w powodzenie tej bądź co bądź ryzykownej wyprawy. Humor tryskał mu z oczu i kwitł rumieńcem na czerstwej pięknej twarzy, jak gdyby jechał na wesele, a nie na walkę z krwiożerczym i niebezpiecznym zbójem. Myśl, że sam jeden ubezwładni potwora, który od kilku lat był grozą dla Nadbrzezia, a ostatnio potrafił, jak nieuchwytny duch, umknąć z zamkniętych sieci policji — napawała go już wręcz dziką radością. Pomsta gorzała w nim tak straszna, że choćby zbrodniarz nie był człowiekiem, ale prawdziwym diabłem, tak bez wahania rzuciłby się na niego i za cenę żywota dochodził swojej krzywdy. Zresztą czuł w sobie tyle młodzieńczej siły, że był całkiem spokojny o całość swoich kości i z owym zapewnieniem wstąpił jeszcze do chaty ukochanej dziewczyny, by ją do reszty uspokoić i spojrzeć na odjezdne w jej czarujące oczy. Czas naglił bardzo, więc pożegnanie trwało zaledwie kil-