Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/107

Ta strona została przepisana.

ka minut, po czym uradowany Stach, żegnany krzyżem i ciepłem troskliwych słów Anusi, opuścił chatę z wesołym „do widzenia“!
Tymczasem dziad już się w bryczce usadowił i ani się oglądnął, kiedy sprężysty chłopak znalazł się przy nim na słomianym siedzeniu.
— Z Bogiem, jazda! — energicznie odezwał się do brata, podczas gdy sam posyłał jeszcze w stronę okien ostatnie pożegnanie.
Ruszono ostro z miejsca parą rączych kasztanów i skręcono na drogę wiodącą środkiem wsi.
Po kwadransie byli już u przewozu, gdzie przeprawili się promem na drugą stronę Wisły. Wprawdzie w samym Zakręciu, do którego zdążali, był również przewóz, jednakże Stach, aby nie budzić chociażby cienia podejrzenia w oczach czujnego i ostrożnego zbója, postanowił jechać po lewej stronie rzeki. Drogę znał dobrze i chociaż była dłuższa i przeważnie piaszczysta, uważał ją w swych planach za bardziej odpowiednią.
Niedługo omijali „Grodzisko“, którego kopiec oraz mury jeszcze zawzięciej podziałały na Stacha.
— Ot — wskazał ręką, zwracając się do dziada — ten loch, to wejście do podziemi. Tędy, jak mówią, zbój wpadł do lochów, a uciekł w dniu następnym dziurą obok wierzchołka... Dziw, jak ten zbrodniarz zna owe lochy! Jakby tam miesz-