Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/108

Ta strona została przepisana.

kał wraz z duchami. Pomyślcie, przeszło dwie mile jest od jego siedliska, a tu w podziemiach gospodarzy wśród ludzkich kości i jadowitych gadów, od którpch ponoć aż się roi w podziemiach...
Dziad kiwał głową ze zdumienia.
— Nie dziwota, sam na gada wygląda. Przecie ci mówię, mój poczciwy chłopaku, że gdym go spostrzegł, to aż ciarki mną przeszły! Wysoki, pochylony, a bary ma jak wrótnie. Gęba kanciasta, zarośnięta rudą szczeciną, a ręce ma do kolan. Potwór, istny potwór!
— Oby my jeno nie byli w błędzie — ozwał się Stach, wcale nie przerażony opisem zbója.
— Wszystko przemawia za tym, że to on — rzucił poważnie dziad. — Ostrożny jestem w podejrzeniach, a tu mam jakąś pewność. Jadę z tobą, bo jakże nie jechać, ale tak wciąż miarkuję, że trzeba było wybrać się w większej sile...
— A dyć siła już była — przerwał Stach — i nie zdała się na nic. Wywiadowca podobno też plącze się po wsi i chodzi nocą pod „Grodzisko“ przebrany za parobka i będzie szukał dalej jako po inne lata... A tu najlepiej pojedyńczo podsunąć się jak lis... wywąchać, co i jak... nie spieszyć się... upatrzeć chwilę jak najbardziej sposobną i wtedy skoczyć jakby ryś! Dwom może się nie udać, a co jeden to jeden... Przywrze do ziemi niby zając, podejdzie łatwiej, a kto się,