Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/110

Ta strona została przepisana.

skami bolszewików, ażem się przedarł przez linię i ledwie żywy z głodu złączyłem się z naszymi. Ho! ho! Tam to była przeprawa, tam było całe piekło, a tubym się miał strachać jednego piekielnika? I to takiego, co niewinnie morduje i który wlazł mi za pazury, że o mało z boleści nie wyzionąłem ducha i nie postradałem zmysłów? Biada mu, biada, bo chciał mi wydrzeć, co mam najdroższego w świecie!
— Tak bardzo ją miłujesz? — zapytał dziad, dobrotliwie spoglądając na Stacha.
Stach w jednej chwali rozjaśnił się jak słonko.
— Dziadku, to nie da się wypowiedzieć słowami — odrzekł z zapałem! — Ona jest dla mnie wszystkim, tak wszystkim, że aż mnie szczęście owo dławi! — I pomyśleć! — ździebko po Świątkach miał odbyć się nasz ślub, a tu takie nieszczęście! Ach! com ja przecierpiał i wyrwał włosów z głowy, to... to dziw, że ja jeszcze zdrów jestem!
— Wielkie szczęście trza nieraz męką odkupić — trafnie dziad odpowiedział. — Nie myślę ci pochlebiać, ale dziewczyna owa — to sama dobroć i uroda. Niech wam Bóg i reszty nie poskąpi, boście oboje siebie godni.
Po chwili urwała się rozmowa, bowiem wjechano w wonny żywicą i rozśpiewany las. Las ten ciągnął się po obu stronach drogi i tak rozkosznym powitał ich powietrzem, tyle miał w so-