Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/111

Ta strona została przepisana.

bie utajonego i jakby świątynnego uroku, że usta przyciszyło milczenie, a tylko oczy i wytężone uszy wchłaniały w siebie piękno boru i czar ptasich pogwizdów.
— Szkoda, że nie ma Anusi — pomyślał Stach — ona tak bardzo lubi las...
Gdzie tylko spojrzał i co chwytało mu uwagę, to zaraz marzył o Anusi i wyobrażał sobie, jak się lubuje przelatującą kraską, lub skaczącą wiewiórką. A tak była podobna do jednej i do drugiej...
Gdy się cokolwiek oswoił z gędźbą lasu, myśli jego poczęły sięgać dalej na kraj owego boru, gdzie na odludziu stała ta zapadnięta w ziemię, niska chałupa zbója... Czy go zastanie, spotka, podpatrzy? Może do tego czasu udał się w inne strony szukać nowej ofiary? Stach jednak odpędzał owe myśli i tak układał dalej plany, jakby miał pewność, że spotka się dziś jeszcze z tym najstraszliwszym swoim wrogiem.
Jakoż i miał się spotkać i przyglądnąć się z bliska, jaki straszny potwór przebywa w tej samotnej lepiance.
Po dwóch godzinach raźnej jazdy droga od lasu poczęła łukiem biec ku Wiśle. Ujechano jeszcze kilka stajań i zatrzymano się w cieniu olbrzymiej, pogarbionej topoli, rosnącej na zachwaszczonej skarpie fosy.
— Teraz pójdziemy trochę piechtą — ode-