Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/112

Ta strona została przepisana.

zwał się dziad. — Miarkuję, że za tą groblą lasu już być powinna owa chata...
— Więc na takim odludziu ten zbój mieszka? Może to nawet lepiej...
— Taki potwór zawsze stroni od ludzi. Nie chce nikomu być na oczach, ani się sprawiać, skąd wraca i z jakiej gleby żyje...
Rozmawiając półgłosem, szli ukośnie ku rzece, bacznie rozglądając się wokół. Łąki, strzępy przylasków, to całe spłachcie rokiciny wypełniały okoliczny krajobraz, zaś chaty ledwie widniały na oddalonym widnokręgu. Aliści to odludzie aż się wprost zanosiło od śpiewu i ćwierkania nieprzeliczonych ptaków. Mogłeś tu słyszeć wszystkie dźwięki rozśpiewanych gardziołków, od cudnych treli, skończywszy na pokrzywkach chruścieli i bekasów, zaszytych w bujnej trawie.
Po pewnym czasie dziad przystanął i pokazał kosturem na zgrzybiałą chatynę, przycupniętą do ziemi tuż obok kończącego się lasu.
— Dobrze cię wiodłem — wyrzekł staruszek, zadowolony z siebie. — Oto ta chata...
Oczy Stadia ożywiły się błyskiem. Odetchnął z ulgą, że tak prędko odszukali owo zbójeckie gniazdo i widać było jak zaciśnięte usta drżą mu z niecierpliwości.
— Obym go tylko zastał w domu — odezwał się po chwilce.
— Jakto, to prosto tam pójść myślisz? — zapytał starzec niespokojnie.