Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Ale! — zaprzeczył Stach — ja już na wszystko mam sposoby, jeno to najważniejsze, by nie był gdzie na łowach...
— Może Bóg ci poszczęści i ześle sprawiedliwość za te potworne mordy. Ja bobym ci nieba przychylił za twoją prawość i owo wielkie miłowanie.
Stachowi w jednej chwili stanęła w oczach ukochana Anusia i równocześnie przeszyło jak grotem wspomnienie jej nieszczęścia. Jakaś moc wstąpiła w niego nagle i odezwał się szybko:
— Kochany dziadku, szkoda mi każdej chwili... Już wiem, co robić, a reszta w rękach Boga... Spieszcie do wozu i wracajcie do domu. Ja stąd się udam ku lasowi... To zawiniątko — wskazał lnianą torebkę — wystarczy mi choćby na cały tydzień. Anusię mi pozdrówcie i powiedzcie mojej drogiej sierocie, że Stach na żaden sposób się nie pokpi. Bywajcie zdrowi i nie szczędźcie pociechy, jeśli będzie potrzeba — dodał, ściskając rękę starowinie.
Dziad przeżegnał go krzyżem i zawrócił powoli, patrząc troskliwie za szybko oddalającym się chłopakiem.
— Wierzę, że on pomści te niesłychane krzywdy — szepnął jeszcze do siebie, po czym ujął różaniec i jął się szczerze modlić.
Stach ani razu nie spojrzał po za siebie, ale dążył na przełaj ku lasowi, nie spuszczając