Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/114

Ta strona została przepisana.

swych bystrych oczu z widniejącej chałupki i omijając ją z daleka. Krew w nim kipiała coraz bardziej, lecz równocześnie przemawiał doń rozsądek. Nie, nie może pokpić sprawy, jeśli porwał się na nią... Musi rzecz każdą wziąć pod rozwagę i trzymać nerwy jak źrebaka na wodzy.
Słońce tymczasem schyliło się za bór i krwawą łuną rozlało się na zachodzie. Ptactwo śpiewało jeszcze tu i ówdzie, ale już ciszej, senniej...
Z łąk wracały zapóźnione bociany, jedynie jeszcze czajki uwijały się nad szuwarami mokradeł, zawodząc tak żałośnie, jakby były nieczułe na wonny i słodki czar wieczoru.
Po chwili Stach, nie spotkawszy na drodze ani jednej żywej duszy, przedostał się do lasu. W lesie pod powałą rosochatych sosen panował już pełen nastroju półmrok. Odgłosy dnia cichły coraz to bardziej, natomiast jakieś niepojęte po-szmery i gędzenia odczuwało się wokół. To las odmawiał swe wieczorne pacierze.
Stach przystanął na chwilę, rozejrzał się uważnie, po czym chyłkiem jął się kierować w stronę grobli.
Stąpał ostrożnie, by nie łamać gałęzi, a nawet torbę ukrył gdzieś pod pazuchą, aby się płótno nie bieliło.
W połowie drogi zwolnił do tego stopnia, że ledwie krok za krokiem posuwał się do celu.