Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Gdy już był blisko brzegu lasu, począł się czołgać na dłoniach i kolanach, głowę jedynie wychylając spokojnie. Może pięćdziesiąt kroków dzieliło go od chaty, którą miał w oczach jak na dłoni. Była atoli głucha, jakby zamknięta i opuszczona.
— To nic — szepnął do siebie Stach, — po tom tu przybył, aby czekać do skutku...
I począł czekać tak cierpliwie, jak nigdy.
Nie nudził się bynajmniej, bo każda chwila niosła mu coś nowego: ptaszek jakiś usiadł tuż koło niego, to ukazał się zając i przednimi łapkami począł obmywać rosą wąsaty pyszczek.
Wreszcie, kiedy już zmierzch zapadał, rozległ się nagle w lesie strzał, może o kilometr odległy. Kiedy uciszyło się echo, las zamarł znowu, tylko w umyśle Stacha zaroiło się bardziej od przeróżnych domysłów.
Leżał dalej bez ruchu, nie spuszczając z oczu chaty. Pomimo zmierzchu widział ją doskonale i nikt nie mógł wejść do niej, aby go nie spostrzegły oczy zaczajonego człowieka.
Naraz, po jakiejś pół godzinie po strzale od strony lasu oderwała się wysoka ludzka postać. Po chwilce oczy Stacha rozeznały na barach idącego kłęb martwej sarny.
Serce Stacha poczęło bić gwałtowniej. Postać rosłego kłusownika szła prosto do tej chaty, aż zatrzymała się u progu, aby odeprzeć drzwi.