Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Po chwili stukot doleciał uszu Stacha i równocześnie prawie znikł w mrocznej sieni potężny drab. Nowe skrzypnięcie drzwi dało poznać ukrytemu Stachowi, że zbój zasunął je zaworą.
— Już mi teraz nie ujdziesz! — wyszeptał chłopak cichym głosem. — Wyglądasz wprawdzie niby smok, ale i ja mam pazury nie od parady. Nareszcie porachujemy się, gadzino!
Krew jęła kipieć w żyłach odważnego chłopaka, jednak hamował się co siły, aby przez zbytni pośpiech nie popsuć całej sprawy.
Drżąc z niepokoju, wychylił wyżej głowę z zarośli, a nawet usiadł na dogodniejszym miejscu.
Tymczasem przez zabrudzone szyby okien błysnęło słabe światło, tak słabe, że wnętrze izby zostało prawie ciemne.
Po jakiejś chwili pełen dzikiej uciechy Stach począł się wolno skradać na raczkach ku tym co ledwie oświetlonym okienkom. Serce waliło mu jak młotem z silnej podniety oraz pomstliwej zawziętości, bo przecież przybliżał się do celu już niechybnej rozgrywki z tajemniczym potworem.
Znalazłszy się o kilka kroków od chałupy, Stach przytroczył do pasa zabrane ze sobą zawiniątko, po czym dobył z kieszeni jakieś sękate żelaziwo.