Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Teraz na palcach przybliżał się do ściany i z wstrzymanym oddechem zajrzał do wnętrza izby. Najsamprzód wpadł mu w oczy lichy kaganek tlący się na nalepie i zaraz klęcząca postać zbója, pochylona nad sarną. Właśnie patroszył ją pospiesznie...
Upływała minuta za minutą, a Stach stał nieruchomy, jakby się w głaz przemienił.
— Zda się, przyjdzie mi długo czekać — przebiegło mu przez myśl. — Po zdjęciu skóry, zbój się zabierze pewnie do gotowania ścierwa... Trudno, trzeba mi czekać, aż ten piekielnik ułoży się do snu, bo jakże teraz nań uderzyć, kiedy ma w ręku nóż. Byłoby najpomyślniej, gdyby wyszedł na pole i tu znienacka go złapać. Wcześniej, czy później pewnie wyjdzie...
Istotnie, o wtargnięciu do wnętrza izby nie mogło być mowy, choć wtargnąć można było jedynie po przez okno, znagła je kołkiem wywalając.
Myśl ta jęła powoli przekonywać chłopaka, jednak wprowadzenie jej w czyn było możliwe dopiero w takiej chwili, gdy zbója zmorzy sen głęboki.
Nie wiedząc, co może przynieść każda chwila, Stach stał dalej bez ruchu i obserwował każde po ruszenie zbrodniarza.
— Straszna, bo straszna to bestia, ale z pomocą boską jakoś się z nim uporam — wy-