Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/118

Ta strona została przepisana.

szeptał w duchu, nie odrywając oczu od tej krwawej roboty. — Nawet okien nie zasłonił, cholernik, choć to jest na rękę, więc poznać z tego, jak się bezpieczny tutaj czuje...
Jakież jednak było zdumienie Stacha, kiedy po chwili zbój wyrwał z piersi sarny krwią oblepione serce, po czym, przysiadłszy w kucki, począł je jeść na surowo...
Po ciele Stacha przeszedł dreszcz, nie tyle może z obrzydzenia, ile z przejmującej go grozy.
Aż się chłopak przeżegnał na ten nieludzki widok kąsania okrwawionego mięsa.
— Jezu, Mario! — z ust mu cicho wybiegło — to chyba dzikie zwierzę, nie człowiek.
Zdumiony do najwyższego stopnia i na pół przerażony tą całkiem wilczą ucztą, wstrzymywał oddech i ściskając swego pomysłu bokser w garści, patrzał na zbója, jakby na upiora...
Widział teraz dokładnie jego potwornie brzydką i okrwawioną ścierwem twarz, twarz raczej małpoluda, niźli z tego kraju człowieka, chociażby ten był najszpetniejszym jego typem. W całej owej postaci wszystko było uderzająco wielkie, krzywe, kościste i kabłąkowate, ślepia, nakryte jakąś wstrętną szczeciną, iskrzyły mu się jak wilkowi.
Widać było, jak potężne kły zatapiają się w