Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/119

Ta strona została przepisana.

mięso i pożerają je ze zwierzęcą chciwością. Nie dbał, że krwawi go posoka, owszem, ten sposób żarcia zdał się sprawiać mu dziką rozkosz.
Dopiero teraz chłopak mógł poznać swego przeciwnika i śmiertelnego wroga. Wszystko, co widział teraz, przeszło jego oczekiwania i domysły, mimo to jednak nie wzbudziło w nim lęku. Zrozumiał tylko, że do takiego smoka trzeba się zabrać z jak największą rozwagą, że należy zaskoczyć go jak piorun i jednym nagłym ciosem w ten kwadratowy łeb odebrać mu przytomność.
Rozwaga jęła teraz podszeptywać Stachowi, że z tych potężnych kleszczy zbója, gdyby do walki przyszło wręcz, na pewno nie zdołałby się wyrwać, że zgniotłyby go jak łupinę.
Wprawdzie zawzięty junak nie tracił wcale fantazji, przeciwnie, coraz to większa ogarniała go wściekłość, aliści dawał posłuch tym podszeptom rozwagi, by swoje śmiałe przedsięwzięcie uwieńczyć jak najlepszym wynikiem. Każde wspomnienie o Anusi wlewało weń zawziętość i budziło pragnienie zwyciężenia tego krwiożerczego potwora.
— Boże! — szeptał w skrytości ducha — dajże mi pomścić straszliwą krzywdę wyrządzoną mej najdroższej dziewczynie... jej ból i niemoc, graniczącą ze śmiercią... moją bezmierną rozpacz, owe noce z męki obłędne... i te wszystkie niewin-