Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/12

Ta strona została przepisana.

rą przyjaźnią i szacunkiem, — ani też dla rabunku, gdyż skrzynie oraz szafy stały nietknięte, nawet cenne korale pozostały na szyi bez znaku życia leżącej ofiary, czerwieniąc się wraz z krwią, niby szkarłatne maki.
Jak wskazywała rana powyżej prawej piersi, zadano ją nie z broni palnej, lecz wąskim nożem lub sztyletem. Postać dziewczyny oraz nienaruszona na niej odzież wskazywały dalej, że zbrodnię wykonano bez gwałtu i szamotań, że cios nieszczęsnej wymierzono znienacka, kiedy weszła do izby i tym od razu powalił ją na ziemię.
Zbrodniarz nie zostawił po sobie ni cienia jakiegokolwiek śladu, jedynie jakaś mała dziewczynka opowiadała zalękniona, że widziała w południe, jak z sieni domu wybiegła biała, wysoka postać, okryta długą płachtą, taka jak „strach“... i że przepadła w zbożach za stodołą. Poszukiwania jednak nie dały najmniejszego wyniku, jakby istotnie sprawca nie był człowiekiem, lecz chyba jakimś widmem.
Aliści owa mała rana na piersi jęła komendantowi nasuwać pewne przypuszczenia, a wreszcie w znacznej mierze i to dzisiejsze święto... Wszak to już była czwarta zbrodnia popełniona w Nadbrzeziu i wszystkie w biały dzień, w południe, w same Zielone Świątki. Ofiarą pierwszej padła przed trzema laty pokojówka we dworze, następnie żona leśniczego, ubiegłej wiosny młoda córka rybaka, aż znowu dziś ta niewinna sierota.