Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/120

Ta strona została przepisana.

ne, bestialsko mordowane ofiary... Niechże ustanie wreszcie groza, jaka wieś całą nęka i niech sprawiedliwości stanie się zadość... Panie Jezu, jeśliś już tu mnie przyprowadził, jeśliś mi zesłał tego starca, który odnalazł piekielnika i jeśli tylko ta ściana oddziela mnie od niego — to już mi go daj w ręce i pomóż do ujęcia.
Znów się przyglądał, wsunął silniej na czoło z żytnich kłosów wypleciony kapelusz i czekał końca tej zwierzęcej wieczerzy. A trwała ona dosyć długo, jakby głód zbója nie dawał się nasycić. Wreszcie ostatni kęsek ścierwa zniknął w otchłannej paszczęce draba, po czym skrwawione łapy wytarły się o spodnie i postać znowu schyliła się nad sarną.
Niedługo opadła skóra z upolowanej łani i zbój małą siekierką począł ćwiartować mięso. Uporał się z tym szybko, wnętrzności wraz ze skórą wyniósł do mrocznej sieni, kilka kawałów mięsa zawiesił na zakrzywionych drutach w kominie, jeden natomiast udziec wpakował do plecaka, jakby gotował się do opuszczenia chaty.
Serce Stacha znowu poczęło bić gwałtowniej. Z kolei zbój wziął garść popiołu z pieca i roztrząsnął po ziemi ubroczonej posoką, po czym brzozową miotłą pozmiatał wszystko i powrzucał do pieca. Naraz zagasił również kaganek.
Stach w jednej chwili odsunął się od okna