Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/121

Ta strona została przepisana.

i z drżącym sercem skrył się za węgłem chałupy. Był pewny, że teraz lada chwila drzwi się otworzą i przyjdzie do śmiertelnej rozprawy...
Z wnętrza chaty dobiegał teraz cichy stuk, jakby zbrodniarz gotował się do wyjścia. Świadczyły zresztą o tym zapasy mięsa schowane do plecaka.
— Dlaczego jednak zgasił światło, a nie wychodzi jeszcze? — przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby czynił coś tak tajemniczego, że na wszelki wypadek pragnął unikać przygodnego świadka?
Te i podobne myśli latały mu po głowie, a echo stuku odzywało się nadal raz w izbie, to znów w sieni.
Oddech Stacha stawał się coraz cięższy i duszący.
Niecierpliwość i zawiść zlały się w jego sercu w jedną wichurę pomsty, w jednej chwili gotową do ataku, to znów poskramiającą nerwy i radzącą jak największą ostrożność.
— Dlaczego ten piekielnik nie udał się do łóżka i nie zasnął po tej dzikiej wieczerzy? — zapytywał się z żalem. — Na śnie bym go zaskoczył, zamroczył pięścią między ślepia i związał jak buhaja. A tak, czy ja mu teraz sprostam, czy będzie chwila odpowiednia, by skoczyć nań znienacka? A nuż wsadzi mi między żebra jakie śmiertelne żelaziwo, lub strzeli jak do psa?
Czuwał ostrożnie, łowiąc najmniejsze szme-