Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/122

Ta strona została przepisana.

ry i bijąc się z myślami. Daleki był od strachu, owszem, był gotów do straszliwych zapasów, lękał się tylko, by przedwczesnym atakiem nie popsuć całej sprawy. Teraz dopiero przyznał, że dziad radził mu dobrze i że pomoc obecnie przydałaby się bardzo.
Nie tracąc jednak ducha i podniecając się myślami o kochanej Anusi, przyczaił się za węgłem i niby wilk zgłodniały wpatrywał się w niskie i czerniejące drzwi.
Naraz drzwi te cicho zaskrzypiały i uchyliły się zupełnie. Z mroku ich wysunęła się najprzód połowa ciała, a głowa bacznie poczęła się rozglądać i czujnie nasłuchiwać. Widać nic nie budziło podejrzenia zbrodniarza, bo wyszedł po za próg, po czym dość długo manipulował nad zamknięciem drzwi. Po ukończeniu tej czynności zarzucił plecak na ramiona i biorąc kostur w łapę, począł iść wolno zarosłą trawą ścieżką do gościńca.
Stach przygryzł usta i wtulił się za węgły, prawie nie oddychając. Przestrzeń pomiędzy nim a drabem nie wynosiła więcej jak piętnaście kroków i było od pierwszej chwili wykluczone, aby pomyślnie zacząć atak. Potężna postać zbója, posuwająca się na tle szarego mroku, zdała się jeszcze potworniej wyolbrzymiać i dygocącym nerwom Stacha dawać hamulce. Aliści był jeden krótki moment, gdy zbój wyhynął z sieni, że Stach już prężył się do skoku, jednakże podszept, że nadarzy się lepsza chwila, powstrzymał go na miej-