Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/123

Ta strona została przepisana.

scu. Teraz tego żałował, chociaż właściwie nic jeszcze nie było straconego. Zbój przecież znajdował się tak blisko, że mimo mroku, sylwetka jego rysowała się dobrze.
— Mam cię na oku, piekeilniku, i niby cień będę posuwał się za tobą! — wyszeptał w duchu Stach, po czym wyprostował kości i krok za krokiem, z największą ostrożnością ruszał za jego śladem. Był gotów przypaść do ziemi w każdej chwili, lub czołgać się jak wąż. Ta podwojona czujność męczyła go poważnie, lecz równocześnie podniecała niezwykle. Sama myśl, że krok w krok postępuje za swym największym wrogiem, że lada chwila może przyjść moment porachunku, napawała go niemal dziką rozkoszą. Już go z oczu nie straci, a gdyby spostrzegł, że piekielnik, zauważywszy podejrzaną osobę — pragnął ratować się ucieczką, to zastąpi mu drogę i rzuci się na wroga, choćby nawet miał zginąć! To sobie przysiągł w duszy i żadnej innej myśli nie przypuszczał do głowy.
Tymczasem zbrodniarz dostał się na gościniec, a widząc go bezludnym, począł iść naprzód w ową stronę, skąd przybył Stach wieczorem. Wielce to Stacha ucieszyło, bo gdziekolwiek zbój dążył, to przecież nie oddalał się wcale od swoich stron rodzinnych, lecz przybliżał się do nich.
Po krótkiej chwili Stach również znalazł się na gościńcu, żeby jednak nie być widocznym na jego szarej wstędze, skoczył na wałek ciągnący się wzdłuż rowu i w ten sposób zlewając się z