Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/124

Ta strona została przepisana.

ciemną plamą zieleni — sunął ostrożnie tropem krwiożerczego potwora.
Naraz zbój zatrzymał się i obejrzał się za siebie. W oka mgnieniu Stach przywarł do zagona ziemniaków i wzrokiem nieustępliwego żbika wpił się w szarzejącą sylwetę.
Prawie że nie oddychał teraz, tylko tak dziko i zawzięcie patrzał na ciemną postać piekielnika, jakby ją pragnął ubezwładnić swym wzrokiem.
Zbój stał bez ruchu dalej, bacząc uważnie, czy go nie śledzi jakie oko.
Przyczajony do ziemi Stach, najmniejszym ruchem nie zdradził swojej obecności. Tylko serce kołatało mu głośniej, jak gdyby czuł na sobie drapieżne ślepia tego dwunożnego zwierzęcia.
— Zda się, że mnie te ślepia uwidziły — lękliwa myśl szepnęła mu nad uchem. — Teraz pewnie zawróci, by się upewnić, czy to prawda...
— A niech, niech! — syknęły w odpowiedzi zacięte usta Stacha. — Jeśli zawróci, to już nie zdzierżę i skoczę nań jak piorun! Niech się raz stanie, co ma być.
Jednakże zbój nie wrócił, tylko stał jeszcze chwilę i ruszył dalej szybkim krokiem. Noc była już głęboka, więc nie miał obaw, że go tu kto napotka.
Podniecony do najwyższego stopnia Stach przeczekał jeszcze kęsek czasu, po czym ze zdwo-