Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/125

Ta strona została przepisana.

joną ostrożnością jął dalej przemykać się w ślad zbója.
Różne myśli poczęły mu się snuć pod czaszką. W jaki to by sposób napaść wampira z tyłu i powalić go na ziemię... to znów — by całkiem śmiało wyjść na gościniec i udać podróżnego... przyczepić się do zbója, a gdy nadarzy się sposobność, ogłuszyć go potężnym uderzeniem między oczy.
Wszystkie podobne myśli dopominały się natychmiastowego wykonania, lecz równocześnie drugie odradzały mu pośpiech, podsuwając nadzieję, że się musi nadarzyć jeszcze lepsza sposobność. Zniecierpliwiony chłopak raz wierzył, to znów wątpił, bo któż przewidzi, jak długo pójdzie ten piekielnik gościńcem? A nuż zboczy na jaką krętą ścieżkę i przepadnie w zaroślach? Taki diabeł nie pójdzie długo prostą drogą, lecz chyba manowcami, tym bardziej, kiedy się brzask uczyni. Taka przeklęta morda musiałaby zwracać ludzką uwagę swoją wprost potworną brzydotą, a tego pewnie zbrodniarz nie życzy sobie wcale.
Jakoż przypuszczenia Stacha nie mijały się z prawdą, tylko że zbója jeszcze noc osłaniała. Dążył dalej gościńcem, od czasu do czasu spoglądał za siebie, jednak ostrożny Stach zawsze się ukrył w samą porę. Sposób tego tropienia męczył go niepomiernie, aliści nic to nie osłabiło jego woli i przysięgłej pomsty. Pragnął tylko, ażeby noc trwała jak najdłużej i żeby zbrod-