Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/127

Ta strona została przepisana.

nagłego ataku, myśl — by przez przedwczesny napad nie popsuć całej sprawy, do której w imieniu dobra całej wsi i dla pomszczenia własnej krzywdy przywiązywał tyle wagi.
Miał więc wyskoczyć na gościniec, skulił się jeszcze bardziej i niby czujny lis przemykał się fosą za sylwetką potwora.
Naraz dobiegło jego uszu naszczekiwanie psów i spostrzegł wkrótce niedaleko zwarte chałupy wioski.
— Gościniec prowadzi przez całą niemal wieś, zatem będzie mi teraz trudniej przemykać się za zbójem — pomyślał z żalem Stach.
Jednakże jakby na pociechę chłopaka, zbój skręcił w lewo i kroczył dalej, pewnie jakąś drożyną wiodącą po za stodołami. Stach przyspieszył cokolwiek kroku, ani na jedną chwilę nie tracąc z oczu ruchomej plamy swego wroga. Jak się wkrótce przekonał, zbój umyślnie wybrał ową ścieżynę, aby ominąć chaty i uniknąć spotkania czy z nocną strażą, czy z jakim innym niepożądanym człekiem.
Skradanie się za zbójem było teraz dla Stacha nieco trudniejsze, jednakże radził sobie jak tylko można było, kryjąc się za wierzbami i przelatując chyłkiem pomiędzy opłotkami.
Po niespełna trzech kilometrach drożyna znowu łączyła się z gościńcem i wkrótce na jego szarej wstędze ukazał się potężny cień mordercy, a w zagłębieniu fosy schylona postać tropiącego go Stacha.