Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Ów cień pospieszał teraz coraz bardziej, jak gdyby pragnął dobić do celu przed świtem.
Niedługo wstęgę gościńca ogarnął mroczny, milczący las. Wałkiem wśród drzew wiodła wcale wygodna ścieżka, z czego zmęczony chłopak skorzystał z prawdziwą ulgą i radością. Nareszcie mógł wyprostować kości i swobodniej przemykać się za zbójem. Chłód lasu orzeźwił go jak kąpiel i natchnął dziwną mocą, pobudzającą wszystkie zmysły. Zbliżając się coraz bardziej ku swoim stronom, czuł się pewniejszy siebie i ufniejszy w powodzenie swej ryzykownej sprawy. Śpieszący potwór zdawał się maleć w jego oczach, a groza, jaka otaczała tę tajemniczą postać, rozwiała się jak mgła.
— Gadzie przeklęty, już mi teraz nie ujdziesz! — szepnął z dziką radością, ściskając krzepkie pięści. — Pójdę za tobą choćby na koniec świata, choćby do piekła, aż wreszcie wpadniesz w moje kleszcze! A może ty, gadzino, idziesz po nowy żer?
Może ci wcześniej jak zwyczajnie zapachniała świeża, niewinna krew dziewczęca? Może to sarnie ścierwo, któreś na surowo pożerał jak wilk zgłodniały, nową cię połechtało oskomą? Coś ty za potwór, że nawet wiosną, kiedy się cały świat raduje i wedle przykazania Bożego wypełnia miłowanie żywota, — ty łanie strzelasz i las ze zwierzyny ubożysz! Czekaj, zapłacę ja ci za to wszystko rzetelnie, z chłopską nawiązką!