Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/13

Ta strona została przepisana.

Wszystkie zginęły od sztyletu z niepojętej przyczyny.
Mimo długiego uporczywego śledztwa i poszukiwań zbrodniarza, nie potrafiono znaleźć tropu, nawet wszelkie domysły gubiły się w nieprzebitej pomroce tajemnicy. I tam widziano ponoć jakąś widmową postać uciekającą ku lasowi, lecz nikt jej nie uchwycił, ani nie widział z bliska. Sprawa stała się głośna, podniecająca do żywego tak władze bezpieczeństwa, jak i mieszkańców wsi, wreszcie z biegiem czasu przycichła. I tak co roku. Oczekiwano w niepokoju każdych następnych świąt, miano się na baczności, niestety wszystko bezowocnie; zbrodniarz pojawiał się jak duch, gdzie się go najmniej spodziewano, zostawiał śmierć za sobą i jak duch znikał, pieczętując swoje straszne odejście tajemniczym napisem: „B. W. z M.“ Ów zagadkowy znak pisał kredą na drzwiach; tak było na leśniczówce, oraz w chacie rybaka, zaś pokojówka dworska, napadnięta w ogrodzie miała go wypisany ołówkiem na górnej stronie lewej dłoni. Tenże znak znaleziono obecnie na środkowym stragarzu, co jeszcze bardziej przeraziło obecnych, zaś komendanta doprowadziło do rozpaczliwej bezsilności. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że potwornym zbrodniarzem jest jedna i ta sama osoba, jakowyś wampir głodny kobiecej krwi, czy obłąkaniec. Fakt, że wszystkie ofiary, jedynie z młodych kobiet nie były przed tym zbeszczeszczone, i że rabunek nie miał miejsca, jeszcze bardziej czynił tajemnicę zawiłą.